A ja jestem, proszę pana, na zakręcie…
Usypiam Gucia, wstaję od niego, schodzę na herbatę – jest 20:15. O 22:30 znów karmię dziecko, trwa to około 40 minut. Zasypiam, chwilę po północy wybudza mnie popłakiwanie Brunka i nawoływanie – mamo, maaaamo! Wstaję, idę go przytulić. O 1:30 Brunon chce siusiu. Idziemy do łazienki, potem wracam z nim do łóżka. Ledwo przykładam głowę do poduszki słyszę – mamo, chce mi się pić. Zwlekam się z łóżka, schodzę do kuchni, nalewam wodę do szklanki, idę z woda do góry – Brunon pije, potem zasypia. Zasypiam i ja. O 2:30 wyrywa mnie ze snu płacz Gucia. Pędzę do pokoju, na wejściu zderzam się z drzwiami. Podchodzę do łóżka, po omacku sprawdzam ułożenie synka, układam się przy nim karmię. Karmię, karmię, karmię, on pije, pije, pije, śpi i pije, nie pozwala zabrać sobie sutka, a ja pragnę jednego – ciszy, więc pozwalam mu ten sutek masakrować. Byle tylko nie płakał, byle nie było hałasu, bylebym mogła poleżeć trochę. O 4:00 sprawdzam, czy budziki nastawione, potem zasypiam. O 5:00 budzi mnie Florka, pakuje się do łóżka, bo chciała się przytulić i spać już nie może. Przesuwam się w łóżku, żeby zrobić jej miejsce, tym samym przysuwam się do Gucia, który czując mój zapach i ciepło znów zaczyna ssać. Marcin chrapie. Jest 6:00 rano, dzwonią budziki. Wstaję, dzieci wstają, budzę męża raz, budzę męża drugi raz. Schodzę zrobić śniadanie, z dołu poirytowana warczę – Marcin wstałeś? Dzieci, jesteście wysiusiane? Zęby umyte? Ubierajcie się proszę. 6:15 zaczyna się wrzask Brunona – nie ubiorę bluzki, nieeeee ubiorę bluzki, nie ubioręęęęę. I krzyczy tak non stop przez kwadrans i nie ma znaczenia, że ma już bluzkę na sobie. Schodzi po schodach, przystaje na co drugim stopniu i wściekły tupie, a ja czuję, jakby mnie ktoś młotkiem w głowę walił. Nalewam kawę, dzieciom herbatkę, smaruję chlebek, on wrzeszczy. Ja do niego mówię, przekonuję, staram się rozśmieszyć – on wrzeszczy. Schodzi Florka z nosem na kwintę. Pytam córciu co się stało? Córci łzy się cisną do oczu – nikt się nie interesuje mną i moimi jasełkami!!!!! On dalej wrzeszczy, ona ma pretensje, mi miód z łyżeczki skapuje na blat zamiast na chleb. Czuję jak mięśnie mi się napinają, a w środku robi się ciepło. Staram się, jestem matką. Nie wolno mi podnieść głosu, nie wolno mi krzyczeć. Sąsiedzi pewnie i tak nie śpią, ale nie muszą wrzasku przed 7:00 słuchać, dzieci w dobrostanie i spokoju powinny wyjść do przedszkola. Opanowuję się i pytam – jak możesz mówić do mnie, że nikt się nie interesuje twoimi jasełkami? Strój aniołka kupiony i zawieziony do przedszkola, na komodzie leży spakowana biała bluzka, białe rajstopki i balerinki na występ. Wczoraj zostawiłam Cię w domu, żebyś się podkurowała i mogła dziś iść i wystąpić. Od 5:00 rano byłaś u mnie w łóżku i rozmawiałyśmy o twoim samopoczuciu przed występem. Jak możesz mówić, że nikt się nie interesuje? Ona foch, Brunon już mniej, ale jeszcze powrzaskuje.
Schodzi reszta, siadamy do śniadania. Nagle Florka mówi – a występy nie będą w naszej sali, tylko w sali Biedronek. Wiesz gdzie jest sala Biedronek? W tym samym momencie jednocześnie zaczyna kolejnego kawałka chleba domagać się Jaśminka i usiłuje zadać mi jakieś pytanie Brunon. Brunon potrzebuje trochę więcej czasu żeby się nie zacinać po takich emocjach i móc w spokoju ułożyć zdanie. Zapycham więc szybko Florencję krótką i zgodną z prawdą odpowiedzią – tak, wiem gdzie jest sala Biedronek. Automatycznie smaruję chlebek dla Jaśminki i usiłuję stworzyć Brunonowi warunki do zadania pytania. Już, już wnet mu się udało, zastanawia się jeszcze nad odmianą jakiegoś tam słowa, a tu mój mąż usiłuje dopieścić obrażoną znów Florencję – to mi powiedz gdzie jest sala Biedronek. Florka na wysokich tonach obrażonej księżniczki zaczyna robić wstęp do swojej wypowiedzi, Brunon wybija się z rytmu i popłakując zaczyna swoje pytanie wypowiadać od nowa. Ja patrzę na Marcina i syczę – Sala Biedronek jest koło sali Śnieżynek, tylko jedna z nich jest po stronie przedszkolnej, a druga po stronie szkolnej. Florka zaczyna kwiczeć, Gucio wali talerzem z chlebem z miodem na podłogę, a do mnie podchodzi Jaśminka z ociekającymi wodą łapkami i niechcący łapie mnie za obolały, palący sutek.
No i co? No i ją walnęłam w tę łapkę. I żeby to była jakaś przemyślana kara, a to był odruch – ból – przerwanie bólu. A co potem? Ona w płacz – boli, ja w płacz – nie wierzę, że to zrobiłam, Brunon w płacz – mamo nie płacz, Florka płakała już wcześniej, bo popsułam jej wszystko swą wiedzą na temat zlokalizowania sal w przedszkolu. No i wisienka na torcie – karcące spojrzenie mojego męża i przywołujące do porządku – ALICJA!
Po niezgrabnej próbie wyprostowania tego, wszyscy w roli ofiar rozchodzą się do swoich zajęć, a ja zostaję w domu z poczuciem winy i bycia najgorszą matką na świecie. Poczuciem nieradzenia sobie z codziennością.
Na szczęście przyszło otrzeźwienie wraz z chlustem zimnej wody na twarz. Ja sobie nie radzę? Nie, ja sobie świetnie radzę. To moja rodzina ma we łbach przewrócone. Ja od sześciu lat nie spałam w jednym ciągu dłużej niż cztery godziny, a od dziewięciu miesięcy i to jest nieosiągalne. To ja jestem wybitna w zarządzaniu tym organizmem żywym jakim jest rodzina, ja myślę o wszystkich i za wszystkich, pilnuję wszystkiego, po zalepieniu pierogów robię warkoczyk, co by ładniej było. Pamiętam o terminach, pilnuję realizacji zleceń, popracowuję, bo pracą tego nazwać nie można, daję pół litra mleka każdej nocy.
Dałam się zepchnąć do kąta z moimi potrzebami. Wszyscy z moich domowników uważają, że mam nieustający obowiązek dostosowywania się do nich. Że im wszystko wolno, a mi nie, bo przecież matką jestem. Rozedrzeć mi się nie wolno, kurwą rzucić nie wolno, upić się nie wolno, wyparować z domu na osiem godzin nie wolno, usiąść z książką i poczytać SOBIE nie wolno.
Jak mam pretensje do męża – słyszę, że go nie wspieram. Robię drożdżówkę z rodzynkami – słyszę, że jak mogłam, bo ONI przecież nie lubią. A ja kurwa i owszem, BARDZO LUBIĘ DROŻDŻÓWKĘ Z RODZYNKAMI.
Dałam sobie wmówić, że będzie inaczej, że muszę jeszcze tylko trochę poczekać. Bycie matką i żoną mi nie wystarcza. Jestem tak potwornie intelektualnie niezaspokojona, że nie ma możliwości bym złapała równowagę. Obrabiam dom, czwórkę dzieci i z nudów umieram. Czas lepi się i ciągnie jak guma do żucia. Życie mi ucieka, pędzi tydzień za tygodniem. Czuję się jakby mnie w ogóle nie było. I dzisiaj pierwszy raz to poczułam – jak oni mogli na to pozwolić? Chodzi mi głównie o Marcina, bo dzieci są małe, ale powinny być uczone zwracania uwagi na potrzeby innych. Przecież ja jestem i tu pozwolę sobie sparafrazować słowa piosenki Marii Peszek – sama z siebie odessana. Toż mi jest zwyczajnie po ludzku przykro. Ja u fryzjera byłam osiem miesięcy temu, ja nie pamiętam kiedy byłam sama w domu chociaż przez godzinę. Jak będąc w ciąży z Guciem zaczęłam czytać książkę „Bieguni” Tokarczuk, to dziś przy dziewięciomiesięcznym Guciu jestem na 112. stronie.
Mam cudowną rodzinę, mam świetne dzieci, męża, którego nie wychwalę, bo jestem na niego wściekła. Ale gdzie ja w tym wszystkim jestem? Dlaczego nikt nie widzi, że mnie nie ma?
Podejmę pracę – jakąkolwiek legalną. Najchętniej w województwie małopolskim. System pracy następujący – 3 tygodnie roboty, tydzień wolnego.
Czasem trzeba zniknąć, żeby wreszcie być dojrzanym.
Ala
Skąd ja to znam… Rozumiem doskonale. A mam tylko jedno absorbujące w 200% dziecko… Pozdrawiam ciepło i wspierająco😊
Cześć 🙂 Może w ramach relaksu pojedziemy sobie dokądś pociągiem? Pewnie byśmy w kółko o dzieciach rozmawiały… 🙂 Uściski 🙂