Jedyną stałością jest zmienność
Patrzę sobie na piękne piwonie w wazonie, jedne już w pełni rozkwitły, inne mają wciąż postać zwartych kulek. Uwielbiam te kwiaty i jeśli tylko mam możliwość “koncertu życzeń”, to zawsze życzę sobie piwoniowy bukiet z okazji Dnia Mamy. Córki urządziły mi z okazji mojego święta uroczą zabawę. Porozklejały po domu strzałki, a ja poruszając się zgodnie z ich wskazówkami odnajdywałam pochowane dla mnie rączkami córek zrobione prezenty. Była opaska na włosy z papierowymi klejnotami, była i bransoletka do kompletu, a nawet naszyjnik zrobiony ze sznurka i plastikowych fiszek, które potwornie mnie w szyję drapały. No, ale jak jest się mamą, to pewne niedogodności trzeba znieść 😉 Brunon wręczył mi narysowanego i własnoręcznie wyciętego żółwia, a jego starsze siostry oglądając arcydzieło oceniły – o, ten żółw jest nawet do żółwia podobny!
Wczoraj Marcin z Brunkiem miał wyprawę do lasu na męską rozmowę wychowawczą. Ja nabrałam obaw, że syn zmienia nam się w wyjca, bo dzikie wycie i zawodzenie to dźwięki, które z Brunona wydobywają się przy byle okazji. A to piłki nie kopnie tak jakby chciał, a to naleśnik jest złożony, a on myślał, że będzie zrolowany. Każdy powód jest dobry, by uruchomić te dźwięki o strasznej częstotliwości. Po powrocie pytam Marcina, o czym rozmawiali. Marcin mówi – o piłce nożnej, o kombajnach, karetce, wenflonach, wkłuciach. O tym, co będzie robił w przyszłości. Plany Brunona wbiły mnie fotel. Pomimo, że w zabawie jest ostatnio wciąż ratownikiem medycznym, to oświadczył, że jak będzie dorosły, będzie piekł babki i bułki. Zaskoczona byłam z zadowolenia Marcina, ale on przytoczył mi wypowiedź ratownika medycznego, przeczytaną gdzieś w sieci. Wypowiedź o tym, że bywają dyżury, podczas których można zobaczyć więcej krwi, nieszczęścia i śmierci, niż niejeden obywatel zobaczy przez całe swoje życie.
Przypomniały mi się i podyżurowe opowieści i Marcina podyżurowe odrętwienie. Nie sposób zapomnieć stanu ratowniczego mundurka, który nosił na sobie ślady ludzkich wydalin i wydzielin. Pamiętam odzież ratowniczą ubrudzoną krwią pacjentów, co i tak blado wypadło przy pierwszym mundurku ubrudzonym cudzym mózgiem. Pamiętam też sporo krótkich komunikatów – Ala, jadę do zaburzeń psychicznych. Kocham. A potem – tylko się nie martw, czekamy na antyterrorystów. No i ci antyterroryści oznaczali wyjazd do jakiegoś zbira z bronią palną, albo do pewnego rusznikarza, który strzelał sobie do ludzi z kuszy, a to kiedyś ktoś biegał po ulicy i wymachiwał maczetą. Pamiętam nagranie pewnej kompletnie pijanej i agresywnej mamusi, która podczas próby zbadania jej równie pijanego i agresywnego syna, lżyła mojego męża drąc się do niego – ty kurwo.
Kiedyś Marcin powiedział – wiesz jakie to dziwne uczucie, jak pomyślę sobie w ilu domach i mieszkaniach byłem. Dla ilu ludzi byłem ostatnią osobą, jaką widzieli w życiu.
Oglądaliśmy jakiś czas temu Pitbulla, a ja burzyłam się – co oni tam pokazują, przecież tak nie wyglądają współczesne mieszkania. Usłyszałam, że powinnam na dobę wsiąść do karetki jako osoba towarzysząca i miałabym pełen przegląd warunków socjalnych – od lśniących marmurów, po podłogi pokryte szczelnie warstwą ludzkich odchodów. Przegląd pacjentów też bywał pasjonujący – od staruszek wtykających do kieszeni landrynki, po małolaty zwisające z okien bursy i oferujące zupełnie innego rodzaju słodkości.
Wypchnęłabym chętnie Marcina do karetki, na nie więcej niż jeden dyżur w miesiącu. Tego ile żyć uratował, nie jest w stanie policzyć, ale szanse na uratowanie kolejnych powinny być kuszące. A ja do tego uważam, że ten survival w męskim towarzystwie raz na jakiś czas dobrze by Marcinowi zrobił. No i ten ich specyficzny język, debilne żarty, wymiana doświadczeń, możliwość zobaczenia się ze starą gwardią, możliwość poduczenia świeżaków, to wszystko jest nie do przecenienia.
Praca w pogotowiu jest taką przekładką pomiędzy różnymi innymi zajęciami Marcina. Najpierw były dyżury na kardioanestezjologii, zrezygnował z nich na rzecz pogotowia.
Po kilku latach odwrót z pogotowia w stronę, jak nam się wtedy wydawało niezwykle kuszącej propozycji szkolenia się w jednym z najrzadziej uprawianych zawodów w Polsce – perfuzjonisty. Wiązało się to z wyjątkowymi doświadczeniami zebranymi na salach operacyjnych w Bydgoszczy, Grudziądzu, Warszawie. Możliwość przyglądania się jak operują żywe legendy polskiej kardiochirurgii – profesor Cichoń i profesor Biederman. Zaszczyt prowadzenia krążenia pozaustrojowego podczas wykonywanych przez nich zabiegów. A potem propozycja pracy od profesora Cichonia. Profesora Cichonia, który uczył się asystując profesorowi Zbigniewowi Relidze i na tym znanym zdjęciu zrobionym dla National Geographic jest bohaterem drugiego planu – śpi na podłodze sali operacyjnej.
Marcin z tej propozycji zrezygnował na moją prośbę. Ja chciałam wracać do Bydgoszczy i nie chciałam prawie samotnego macierzyństwa. Chciałam mieć męża i chciałam żeby dzieci miały ojca częściej niż w weekendy. A że potrzeba zmian jest wpisana w nasze charaktery, znów nastąpił krótkotrwały romans z pogotowiem. Miał być mało intensywny, a wyszło jak zawsze.
Wiadomo, gdy czegoś jest za dużo, to szybko się to przejada. Nastąpił więc przeskok z pogotowia do branży rolniczej. W dotychczasowym miejscu pracy jakby duszno się zrobiło. A niedobór świeżego powietrza fatalnie na cerę wpływa. Szast prast – zamknięty rozdział.
Zgodnie z regułą, w naszym życiu znów powinno pojawić się pogotowie, ale nie jestem pewna czy będzie na to czas. Okazuje się, że rzucenie pracy zaowocowało ciekawymi propozycjami współpracy i to z różnych stron Polski. Druga część roku zapowiada się interesująco.
Marcin dość szczelnie wypełnił ten wpis, trzeba wybaczyć, emocjonujące dni za nami. Ja nadrabiam zaległości – księgowość zamknięta, podatek za zeszły rok dopłacony, zlecenia napływają ciut za szybko, jak na moje moce przerobowe.
Pelargonie zastąpiły bratki. W tym roku już nie chciałam pelargonii calliope, są oczywiście piękne, ale bardzo kruche. Łodyżki nie są w stanie utrzymać ich obfitych kwiatostanów, zwłaszcza gdy te są mokre. Powróciłam do zwykłych, niskich pelargonii rabatowych.
No i tępię szkodniki. Mszyce zagościły na różach, więc przygotowałam dobrze znany specyfik – woda z sodą i olejem. Marcin też tępi szkodniki. Gatunek mi nieznany. Większy od mszyc i jakiś taki obły.
I jest fajnie, fajniusio, po koleżeńsku…
Pisałam już o Dario z “Ślepnąc od świateł”, jeśli ktoś jeszcze nie widział Jana Frycza w tej roli to koniecznie, ale to koniecznie proszę obejrzeć do końca:
Pięknie to opisałaś! Trzymam kciuki za dobre nowe otwarcie:)
ZAJEBISTY wpis 😀
Dzięki 🙂