Kupiłam buty – 18 par
Zamówiłam w tym tygodniu dzieciom kolejne tenisówki. I gdy upychałam je w szufladach, uświadomiłam sobie, że od początku sezonu wiosenno-letniego zdążyłam kupić dzieciom 18 par butów. No bo tak – z kaloszy wyrosły, a bez kaloszy ani rusz. Buty sportowe i sandały – wiadomo podstawa. Plastikowe laczory do biegania po świeżo podlanej trawie – przydatne. Tenisówki (pierwsze zamówienie) – mamo dobre, różowe i gumą do żucia pachną! Po trzech tygodniach – mamo, te nowe tenisówki jednak trochę małe… Więc kolejne tenisówki przyjechały.
Cieszę się, że mi i Marcinowi już stopy nie rosną. Jest takie fajne stare powiedzenie – dziecko małe matka głodna, dziecko duże matka bosa. Wszystko wskazuje na to, że louboutinów w najbliższym czasie sobie nie kupię.
Bywają takie okresy, kiedy czuję, że mamy dużą rodzinę. Czas kupowania butów właśnie do nich należy. A na co dzień są też takie zabawne chwile – na przykład w czwartek Marcin przywozi jajka, ja z zadowoleniem stwierdzam, że mam ich w lodówce „aż” 45. W środę w kolejnym tygodniu nie mam już ani jednego jajka. O, albo placek. Taki zwykły na proszku do pieczenia z truskawkami. Upieczony wieczorem na dużej (piekarnikowej) czarnej blaszce. Zjadamy w sumie z Marcinem pasek w ramach wieczornej rozpusty, potem daję mu kawałek do pracy. Po zaproponowaniu placka dzieciom w ramach drugiego śniadania i spełnieniu za każdym razem – mamo, dokładkę poproszę, stwierdzam osłupiała, że do popołudniowej kawy stosowna ilość placka nie została. A to chyba wstęp do bajek, bo jak chłopcy będą starsi i wejdą w okres intensywnego wzrostu, to na pewno średnie garnki staną się małymi, a te duże średnimi.
Za mną ciężki tydzień, zgrał się idealnie z pogodą – był gorący, parny i duszny. Po pierwsze mieliśmy trudny Dzień Dziecka. Tak się szanowne szkraby zachowywały, że istnym cudem jest to, iż żadne nie zostało ubite. Po drugie – mamy obsuwę terminową w firmie. Na skutek tego klientki prychają w słuchawkę jak wściekłe kocice. Po trzecie – mąż mi się zbiesił. Co ja mu w oczy pozaglądałam, po pleckach nadrapałam to moje. Po czwarte – nie chce mi się gotować. Patrzę tylko, jak by tu obiad truskawkami obgonić. Był już chłodnik truskawkowy, naleśniki z truskawkami, knedle też były. Nawet do placka cytrynowego ostatnio truskawki wetknęłam. Zachodzi ryzyko, że na skutek monotonii posadę szefa kuchni mi wypowiedzą.
Pozostając w tematach kulinarnych – to do karmienia ja mam naprawdę złotą rodzinę. Dzieci są wszystkożerne (to się oczywiście samo nie stało, to się wyedukowało i wypracowało), a mąż nie należy do tych, co by szerokim uśmiechem krwisty stek co drugi dzień witali. Z okazji Dnia Dziecka zrobiłam zamawianą wcześniej zupę nic w ramach drugiego śniadania. Wkurzając się przy zaparzaniu pianek w mleku myślałam – teraz to już się nie wywinę, będą co tydzień mnie o zupę nic męczyć. A tu niespodzianka. Zupa okazała się zjadliwa, ale pianek dzieci jeść nie chciały, bo orzekły, że są za słodkie. W takich momentach mówię sama do siebie – pani dietetyk, gratulacje. Rzadko sama siebie chwalę, ale jak tego nie zrobić, gdy dzieci szykując sobie kanapki, układają na nich obficie sałatę, paprykę, ogórka. Domagają się śledzi co jakiś czas, a podczas deseru potrafią spytać – mamo, a mogę zamiast śliwki w czekoladzie wziąć sobie kalarepkę? Jak tylko jemy posiłki w poszerzonym rodzinnie gronie i słyszę – ty to masz dobrze, twoje dzieci wszystko jedzą, zaraz prostuję – z nieba nie spadło, to efekt naszego uporu, tłumaczenia i konsekwencji. Kiedyś usłyszałam, że wychowuję dzieci po staremu. No i patrząc na te różne poradnikowe mądrości, to faktycznie lamus ze mnie. Nie pozwalam na grymaszenie przy posiłkach. Dzieci jedzą wszystko, co rodzic na stół poda. Odmówić można jedynie deseru. Śmiać mi się chciało, jak widząc Brunona, który usiłował z jakiegoś placka pozbyć się jagód usłyszałam słowa mamy Marcina – oj, Brunuś jagód nie lubi, to ty pierogów z jagodami robić nie możesz. Ja NIE MOGĘ? Ależ mogę, najwyżej Brunon zje dwa pierogi, a nie osiem. Każdy z nas ma swoje upodobania kulinarne, oczywiście. Ale, nawet jak się za czymś nie przepada, nie jest to tak ohydne, żeby tego nie zjeść. Podstawą edukacji żywieniowej jest właśnie uczenie nowych smaków i stopniowe przyzwyczajanie do nich. Ileż to razy lądowali u mnie w gabinecie rodzic z dzieckiem, które żyło głównie Nutellą i waniliowym Danio. Albo dzieci w wieku wczesnoszkolnym, które nie potrafiły nawet nazwać przedstawionych na zdjęciach polskich warzyw. Naszym dzieciom też kupujemy Nutellę, ale nie jest to podstawowy produkt śniadaniowy, a okazjonalny. No to się powymądrzałam.
Z zeszłotygodniowych osiągnięć, to mamy jeszcze na koncie nieudaną randkę. Marcin kupił wino i orzekł – żono, zapraszam cię dziś po uśpieniu dzieci na randkę do salonu. No i z randki nici, bo mąż tak pięknie zasnął przy starszym synu, że po trzeciej próbie obudzenia go i usłyszenia bełkotu mającego chyba znaczyć – tak, tak, już wstaję, z kolejnych prób budzenia zrezygnowałam. Postanowiłam śmiertelnie się obrazić i w tej obrazie zasnęłam z młodszym synem koło 21. godziny. Obudziłam się w związku z tym już przed 4:00 i tak śmiertelnie nudziłam się w łóżku, że poszłam przygotować kawę i o 4:20 ściągnęłam Marcina na „poranną” kawkę. Dopiero po zaliczeniu pierwszego kubka zorientował się, która godzina 🙂 A ja uwielbiam wcześnie wstawać, słońce już na niebie, las pachnie obłędnie, ptaki świergolą jak oszalałe, a znajoma sarenka obgryza młode drzewka tuż za płotem.
I znów rozpisałam się nie o tym, o czym planowałam. A planowałam wrócić do dokumentalnej sesji rodzinnej robionej przez Paulę. Niestety teraz już nie zdążę, bo na dole jakaś bijatyka się rozpoczęła i zamiast ładować zdjęcia na stronę, muszę lecieć i rozgonić kijem towarzystwo.
Ala
Fajnie piszesz!
Miło Cię tu widzieć 🙂 Dzięki i buziak o taki :*)