Miłość w czasach zarazy
Wygląda na to, że udało mi się ochłonąć po ostatnich wydarzeniach i wreszcie potrafię zająć się czymś innym, niż tylko trwożne doglądanie Brunona.
Ostatnie trzydzieści dni to istny tor przeszkód, jaki nam zaserwowało życie. Wylosowaliśmy przeszkody z kategorii – zdrowotne. A zaczęło się wszystko niewinnie. Najpierw u Marcina rozwinęło się zapalenie zatok. A na zakładkę z mężowskimi zatokami, u Brunona rozwinęła się choroba tajemnicza. Początki były dość niewinne. Najpierw dziecko skarżyło się kilka razy dziennie na kurczowe bóle brzucha, które przechodziły samoistnie. Poza tym norma – koński apetyt, energia godna dwójki dzieci, żadnych innych niepokojących objawów. I my i lekarz obstawialiśmy albo coś zalegającego w żołądku, albo jakąś „jelitówkę” o słabej manifestacji. Po trzech dniach wszystko ustąpiło i po kolejnych czterech bezobjawowych Brunon poszedł do przedszkola. No i wieczorem po przedszkolu rozpętało się piekiełko. Ból brzucha, wysoka gorączka, luźny stolec. Pozostało więc nam łapać kupę i wytypować badania, które mogą dać odpowiedź.
Badania, które dzięki srogiemu wzrokowi Wojtka (albo dzięki jego dobrze rozwiniętym umiejętnościom miękkim) zostały zrobione od ręki (i tu zamacham do sąsiada – machu machu) odpowiedzi nie dały. Stan młodego się pogarszał – leżał złożony trudną do zbicia gorączką i bólem. Nie wytrzymaliśmy dalszego czekania, Marcin zabrał Brunka do szpitala. W trakcie oczekiwania na konsultację, wywaliła mu wysypka na stopach i dłoniach. Młoda pani lekarz orzekła – bostonka. Po zrobieniu usg brzucha i odnalezieniu tam licznych powiększonych węzłów chłonnych do rzekomej bostonki dołożyła Zinnat „na węzły chłonne” i postraszyła jeszcze, że jak po Zinnacie nie zmniejszą się, trzeba będzie diagnozować syna w kierunku białaczki. No i była na tyle pewna swej diagnozy, że bez zrobienia chociażby morfologii odesłała chłopaków do domu.
W drodze powrotnej Marcin zdecydował o sprawdzeniu Brunonowi CRP – okazało się że jest bliskie 100. Szybki telefon do naszego zaprzyjaźnionego pediatry i jego równie szybka ocena działań lekarki – co za idiotka, powinna zapisać cefalosporynę trzeciej generacji, a nie Zinnat. Jeśli Brunon ma Yersinię, to Zinnat tak rozwali mu jelita, że trudno je będzie pozbierać.
No i finał był taki, że Brunon przemęczył się jakoś w środę, wysypka wywaliła mu na całym ciele, a w czwartek był już w takiej kondycji, że Marcin po sprawdzeniu powrotu włośniczkowego zgarnął go z łóżka i popędził do szpitala. Dojechali na chwilę przed stanem ciężkim. Wraz z ich ponownym wejściem do szpitala przyszedł wynik posiewu z kału – Yersinia.
Boję się pomyśleć, jakby to wszystko mogło się skończyć, gdyby Brunon nie dotarł do szpitala z gotową diagnozą, albo gdyby nie zechcieli brać pod uwagę zrobionych przez nas badań. Na szczęście syn bardzo dobrze zareagował na antybiotyk i w niedzielę brzuch go już nie bolał i był wprawdzie słaby, ale zdecydowanie zdrowszy.
Trudny to był czas dla nas wszystkich. Marcin z Brunonem skoszarowani w izolatce dostawali fioła. Nie byłam też świadoma, jak bardzo było to dla syna stresujące. Po pierwsze zakładanie wkłucia czyli – Brunon wyrywający się i krzyczący – nie bijcie mnie, proszę, nie bijcie! Później wszystkie zabiegi przy wenflonie powodowały taki stres, że trząsł się cały. No i huśtawka, którą rozbujali lekarze. Jednego dnia informacje o konieczności toczenia krwi, drugiego na całe szczęście odstąpienie od pomysłu. No i najlepsze – jednego dnia spadła na nas informacja – posocznica. Drugiego dnia – przepraszam, źle spojrzałam dodatni był posiew z kału, a nie z krwi (dobrze, że drugiego antybiotyku nie zdążyli włączyć).
Wkurzające było wieczne cmokanie nad stanem Brunona. Najpierw miał wyjść po tygodniu, potem po dziesięciu dniach, potem BYĆ MOŻE po czternastu (O ILE NIC SIĘ NIE ZADZIEJE). Rezultat był taki, że zabraliśmy go na własną odpowiedzialność w dwunastej dobie. Dziecko było od dziesięciu dni bez gorączki, bez bólu brzucha, z poprawiającą się morfologią, zmniejszonymi węzłami chłonnymi do górnej granicy normy, dużym apetytem, przybierające 100 g na dwa dni. No i biedne roznosiło salę, dzwoniło do mnie i prosiło podczas videorozmowy – mamo, pokaż mi trawę. A oni chcieli go trzymać do nie wiadomo kiedy. Lekarka będąca w trakcie specjalizacji mówiła – no nie wiem, zobaczymy co lekarz prowadzący powie. Lekarz prowadzący mówił – no nie wiem, zobaczymy co szef powie. Ordynator mówił – no nie wiem, zobaczymy co zakaźnik powie. Wisiało nad Brunkiem widmo jakiegoś nieznanego i niewpisanego w papiery zakaźnika, który na telefon, nie widząc pacjenta decydował o długości jego pobytu w szpitalu.
W domu w tym czasie też było kolorowo. Gucio miał klujące się zapalenie krtani, które udało się zdusić w zarodku. Pomagającą mi teściową zabrało w nocy pogotowie z bólem w klatce piersiowej i ciśnieniem wywalonym w kosmos. Poza tym byłam dzielna – ogarniałam dom i dzieci, robiłam zastrzyki kotom (postanowiliśmy przeleczyć naszego i będącego na gościnnych występach kota mojej mamy), woziłam do szpitala domowe ciasta, rosołki z lanymi kluskami i nielegalne pancakes.
Nie byłabym taka dzielna gdyby w tej dzielności nie pomogły mi mamy i sąsiedzi. Najpierw mama Marcina mi pomagała przez większość czasu, potem moje ewakuowała się z sanatorium na drugim końcu Polski i teściową zmieniła.
A co do sąsiadów, to mamy sąsiadów przez wielkie S – Wojtek ułatwił maksymalnie całą sprawę diagnostyki laboratoryjnej, Sandra gotowa wytrzeć mi gila spod nosa. Do tego miałam wszystkie – zawieźć, przywieźć, mamę odebrać, a potrzebujesz zakupy na weekend, jedziemy do Baumana.
Ha, no i mój najmłodszy brat! Czuwał nad moim stanem emocjonalnym. Codziennie zaraz po szóstej rano telefon – Spałaś tej nocy? Jak Brunon? Jak reszta dzieci? Jak się trzymasz?
Jeszcze trzęsę się nad Brunkiem niczym topola osika, ale już nie spędzam wieczorów wpatrzona czy śpi spokojnie. Staram się myśleć, że mamy to za sobą i że nie będzie nawrotu. Któregoś dnia Brunon obudził się z dopołudniowej drzemki z okrzykiem – mamo ja w Zielonce już jestem, w Zielonce się obudziłem! Długo go będzie to wspomnienie szpitala trzymało.
Młody jest do mnie przyklejony. Chce ze mną spać, tuli się jak mały kotek. Zastanawiamy się, kiedy powrót do przedszkola mu zaserwować. Nudzi się w domu jak mops. Z jednej strony niańczę Gucia, a z drugiej – mamo przytul, mamo porysuj, mamo baw się, mamo zróbmy rogaliki z Nutellą, mamo obudź mi Furbiego, mamo tańcz – nie, nie tak, pupą masz tańczyć.
Aż trudno uwierzyć, że miałam w planie jeszcze kilka wątków pozaszpitalnych. Wpis jednak rozciągnął mi się nieznośnie, więc to co dziś niezapisane, zapisane już raczej nie będzie, bo planów nie umiem się trzymać.
Ala
P.S. Nie wiem jakim cudem przebrnęłam przez „Miłość w czasach zarazy”. Najpierw byłam pewna, że jeszcze kilka stron i książka stanie się „dobra”, a potem to już czytałam odrobinę osłupiała. Streszczę szybciutko te około 200 stron – On się w niej zakochał, ona początkowo przejawiała zainteresowanie, ale ostatecznie wyszła za innego. On pozostał wierny swemu uczuciu, lecz spółkował z licznymi niewiastami. Borykał się z koszmarnymi zaparciami i smrodem z ust. Ona owdowiała, on zaczął się koło niej kręcić. No i potem sielanka – zaprzyjaźnili się, odbyli rejs statkiem, podczas którego po kilkudziesięciu latach oczekiwania on mógł znaleźć się w niej. I tak się do siebie zbliżyli, że ona mu robiła lewatywy, a on jej nie pamiętam co.