Nie lubię poniedziałków
Wczytując się w znalezioną w internecie prawdę o poniedziałku – jeżeli poniedziałek zaczął się dobrze, to znaczy, że zło pierdolnie znienacka – muszę stwierdzić, że jestem niesamowicie zrelaksowana, bo co miało pierdolnąć, to pierdolnęło i najwyraźniej czeka nas już błogi spokój do końca tygodnia.
Бог троицу любит mówi przysłowie rosyjskie i jak u nas się coś zesra to zawsze na trzech obszarach. Jeśli chodzi o nieszczęście nr 1, to sama je niczym wilka z lasu wywołałam. Po jaką cholerę ja w poniedziałek na wagę wchodziłam? Powinnam wysnuć analogię na podstawie licznych wcześniejszych doświadczeń i nie ważyć się w poniedziałkowy poranek. Zobaczyłam na wyświetlaczu bardzo brzydkie dwie cyferki. Chociaż w sumie cyferki były spoko, tylko w złej kolejności ustawione. Więc jak te cyferki ujrzałam tu uszło ze mnie powietrze wraz z cichutkim – o ja pierdolę. Zeszłam z wagi i zamiast jak zazwyczaj widzieć szklankę do połowy pustą, postanowiłam zamienić ją na do połowy pełną – dmuchnęłam dziarsko w opadające mi na twarz smętne resztki włosów i orzekłam – ciesz się Nowicka, że widzisz dwie cyferki, a nie trzy. Radość ta może nie potrwać długo, bo sprawa jest rozwojowa.
Jestem sama dla siebie zagadką metaboliczną, jestem zaprzeczeniem wszystkich reguł, jakie mi na studiach żywieniowych do głowy wkładali. No wyjątkowa jestem jednym słowem, jedyna w swoim rodzaju, jakieś pieprzone perpetuum mobile.
Jem mniej niż moje dzieci (i to nie mam na myśli wszystkich dzieci łącznie, lecz którekolwiek ze starszej trójki), karmię piersią w dzień i w nocy, a rozrastam się niczym nasza dzika dynia, co wyrosła z kompostownika i sosnom zagraża. Od dobrych pięciu lat obiecuję sobie, że dokładnie dam zbadać moją gospodarkę hormonalną. Ale sens zrobienia tego będzie dopiero po zakończeniu laktacji, a ja mam jakoś tak w zwyczaju kończyć laktację gdzieś tak w okolicach końca pierwszego trymestru kolejnej ciąży. Pomijając trzy półroczne przerwy, można powiedzieć że karmię piersią od 2013 roku. Ja już prawie nie pamiętam jak wyglądają staniki, które stanikami – karmnikami nie są.
Pozostając jeszcze w krainie miłością i mlekiem płynącą, muszę odnotować wstrząs, jakiego wczoraj doznałam. Weszłam z dziećmi do basenu ogrodowego, żeby poczuć się jak karp w wannie, a mój najdroższy mąż postanowił uwiecznić to na zdjęciach. Jak ja te zdjęcia zobaczyłam, jak ja je zobaczyłam to… No to zgon po prostu. I to wcale nie z powodu obfitości mnie samej, a z powodu mojej prawie łysej głowy. Im więcej mleka Gucio ciągnie, tym więcej włosów mi z głowy leci. Do tego włosy straciły kompletnie swoją grubość. Zakola to ja mam takie, że jak zobaczyłam siebie na tych fotach z mokrymi, do tyłu ulizanymi włosami, to z trudem siebie poznałam. Ja wyglądam jak 50-letni transwestyta, a nie jak ja. Zgroza! Oczywiście całą tę zgrozę z karty pamięci aparatu usunęłam.
Moja mama sprytnie zamieniła ten mój kłąb negatywnych emocji w oczekiwanie. W oczekiwanie na 40. urodziny. I zrobiła to jednym sms-em:
„Kobieta po czterdziestce już na tyle jest samowystarczalną i samodzielną, że sama może decydować, ile ma lat i gdzie znajduje się jej talia”. – Sophia Loren
Ale wracając do tej trójcy, co ją Bóg lubi, to niedługo po moim osłupieniu na wadze łazienkowej, osłupienia doznał mój mąż. Wychodzi zadowolony do pracy ze słowami – nie wierzę, dzisiaj się nie spóźnię – usiłuje uruchomić samochód, a tu głucha cisza. Ani mru mru, nie dość że kompletny brak kontaktu z naszym mitsu, to wręcz samochodowa asystolia. I nic nie pomógł pchający samochód sąsiad Wojtek, nic nie pomogła nowiutka linka od sąsiada Jurka. Samochód zdecydował, że Marcin do pracy dziś nie pojechał.
A teraz dla przemiłych panów sąsiadów:
No i trzeci obszar naszego życia, który zaczyna wydzielać nieładny zapach to nowe zmiany w ustawie o zmianie ustaw w obszarze e-zdrowia. Serdecznie gratuluję pomysłodawcom i wieszczę odejście z zespołów ratownictwa medycznego tych, którzy powinni tam pozostać. Wszystkich, którzy nie znają specyfiki tej pracy bardzo proszę o przeczytanie artykułu – Karetka na skraju załamania nerwowego. Nowe zmiany uniemożliwiają pracę w wymiarze godzin pozwalającym na zachowanie higieny psychicznej. Albo co najmniej tysiąc godzin rocznie, albo do widzenia. To wszystko zostało sprytnie skonstruowane. Bo te 1000 godzin rocznie uniemożliwia wykonywanie innej pracy w godzinowym wymiarze etatu, a jednocześnie wynagrodzenie za nie nie pozwala ani żyć, ani zdechnąć. Przed Marcinem decyzja – pozostawienie aktualnego etatu i pożegnanie z ratownictwem lub pożegnanie z rolnictwem na rzecz rąbania 240 godzin w karecie. Oba rozwiązania są złe – dla Marcina, naszej rodziny i pacjentów.
Odchodząc na koniec od spraw ważnych i poważnych, chwila o rozrywce. Obejrzeliśmy w minionym tygodniu „Ślepnąc od świateł” i jestem zachwycona, oszołomiona, zachłyśnięta, głodna ponownego obejrzenia tego świetnego serialu. Polscy aktorzy są najlepsi, polscy aktorzy są najlepsi, polscy aktorzy są najlepsi! A panu Janowi Fryczowi wszystkie „oskary i holiłudy” buty czyścić mogą. Kto nie oglądał tego serialu, niech koniecznie to zrobi, chociażby dla Jana Frycza. I dla zdjęć Michała Englerta i świetnego Kamila Nożyńskiego. Pierwsze oglądanie serialu było łapczywe, organizuję czas na powtórkę, żeby móc na spokojnie przyjrzeć się tym wszystkim smaczkom i niuansom.
Dario – postać grana właśnie przez Jana Frycza, jest tak przerażająca, że ja – kobieta prawie 40-letnia (a prawie nie robi tym razem wielkiej różnicy) spałam przy zapalonym świetle (ostatnio zdarzyło mi się to jak miałam 13 lat i naoglądałam się horrorów o wampirach). Na moje – Marcin, ale zostaw światło w holu – Marcin pytał – a po co? No i moja odpowiedź była jedna – a jak Dario przyjdzie?
No właśnie, a co by było gdyby Dario przyszedł? To wtedy Drodzy Czytelnicy i tu posłużę się cytatem z filmu – mielibyście chuja w dupie aż po jaja.
Ala