Nokaut techniczny
Jestem obita, ale siniaki już schodzą. Mam swoje napuszone – ja NIGDY nie choruję. Przylazł sobie malutki wirus grypy i udowodnił, że można mnie położyć do łóżka jak małe dziecko. Dwa tygodnie wycięte z życiorysu – zachorowaliśmy po kolei. Zaczęła Jaśminka, potem ja z Florką, obaj panowie ustawili się na końcu stawki. Czternaście dni i nocy nie do odróżnienia, dziewczyny gorączkujące pod 40 stopni. Brunon wszystko urozmaicił, bo tak jak w dzień chodził zaledwie „ciepławy”, tak pewnej nocy chłodził się do 35,2. Przecież w życiu nie może być nudno, skoro się córki schładza, to syna trzeba grzać dla równowagi.
Wreszcie sytuacja wygląda na opanowaną. Zostało nam trochę kaszlu, dzieci się wietrzą i wrócił im apetyt. Dziewczyny po trzech tygodniach przerwy zawitają w przedszkolne progi.
Przez trzy tygodnie panika i myśli kierowane do brzucha – siedź tam, nie czas żebyś w to wirusowe szaleństwo się pchał. No a teraz, gdy 40. tydzień się rozpoczął jedna wielka spinka – tylko nie poród indukowany, tylko nie poród indukowany. Z resztą, gdy wieczorową porą dostaje się smsa od swojego lekarza – dobry wieczór, co tam u pani słychać? – presja zaczyna być odczuwalna.
Szkoda mi obu mam, które na zmianę u nas dyżurują. To też jakoś tam stres nakręca. Czuję się w obowiązku, by z tego oczekiwania i napięcia wszystkich zwolnić. Muszę od razu przyznać, że jak dowiedziałam się o czwartej ciąży, to dokładnie takiej nerwówki się spodziewałam. Dziś zostajemy sami, może uda mi się trochę luzu w głowie złapać.
Brunon sporo rozrywki nam dostarcza, bo tak śmiesznie przekręca różne słowa. Niektóre skrzętnie zapisuję, z jeszcze innych wszyscy korzystamy.
Jaśmina ze swoją absolutną szczerością potrafi zasunąć do mojej mamy – aaaa, bo ty jesteś na to za stara. Albo do mnie – ale ty się dzisiaj głupio zachowujesz, wszystkim tylko rzucasz i rzucasz.
Florka najbardziej trzyma fason dziecka poddawanego starannej kindersztubie.
Torba szpitalna jest już spakowana ostatecznie, z wodą mineralną i obowiązkowymi wafelkami prince polo włącznie. Któregoś dnia nawet zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma tam leżakującej od kilku dni kanapki.
Kończę niektóre rzeczy niedokończone. Skończyłam opowiadania Luci Berlin „Instrukcja dla pań sprzątających” – brnęłam przez niektóre lepiej, przez inne z trudem i chęcią porzucenia lektury raz na zawsze. Nie rozumiem zachwytów, nie rozumiem, nie rozumiem.
Przeczytałam „Nieautoryzowaną autobiografię” Wojewódzkiego – początek ciekawy, środek koszmarny, koniec wszystko uratował. W sumie lektura dobra „na kibel”.
Teraz delektuje się językiem polskim dzięki Jerzemu Pilchowi i zbiorowi opowiadań „Indyk beltsville”. Opowiadania to według mnie idealna forma literacka dla matek małych dzieci. Można zawiesić w każdym momencie czytanie, bez ryzyka zgubienia wątku.
Obejrzałam z przyjemnością „Kamerdynera”, na którego do kina nie udało mi się wybrać. W swej niecierpliwości popędziłabym nieco akcję, ale to nieistotna uwaga. Janusz Gajos jest cudowny.
Zabrałam się również za oglądanie „Romy”, ale film jest dla mnie nie do spiłowania. Mniej się nudzę gapiąc się w ścianę, niż śledząc akcję „Romy” (oczywiście może to źle o mnie świadczyć, a nie o filmie).
Ala