Oj będzie burza
No i stało się. Znów mi duszno. Etat mojego męża, który na pewno jest odrobiną stabilności w naszym mało uregulowanym życiu zaczyna mnie uwierać. Ta powtarzalność od poniedziałku do piątku, która początkowo wydawała się tak pociągająca męczy mnie. Etatowe 160 godzin miesięcznie okazało się w praktyce dużym ubytkiem czasu. Ubytkiem czasu dla Marcina firmy, mojej firmy i ubytkiem czasu dla rodziny. Takie ni pies ni wydra, coś na kształt świdra. Dzieciom mało ojca, mi mało męża. Mamy problem z dopięciem rozgrzebanych od jakiegoś czasu nowych usług w firmie. Tworzone od tylu miesięcy nasze czasopismo naukowe dopiero teraz ujrzało światło dzienne. Wczoraj ukazał się pierwszy numer „Postępów w Ratownictwie Medycznym”. Zaczynam myśleć o kolejnej volcie w życiu.
Najwyraźniej zmiana, która w naszym życiu następuje zaczyna być dla mnie męcząca po upływie pół roku. Szkolenie z perfuzji na warszawskich salach operacyjnych, po pół roku stało się głównym źródłem konfliktów w naszym małżeństwie. Pół roku wytrzymałam pogotowianą pracę męża, w wymiarze 240 godzin miesięcznie. Za to teraz, gdy dyżur trafia się okazjonalnie, jest to całkiem znośne i fajną świeżość Marcinowi daje. „Przydatność do użycia” aktualnego etatu też okazała się półroczna.
Kiedy pracowaliśmy wyłącznie u siebie i była to głównie praca zdalna, odczuwałam okropny brak ludzi wokół nas. Teraz, gdy Marcin tych ludzi wreszcie ma, okazuje się, że za mało jest czasu na inne sprawy. Najlepiej zawodowo było mi, za naszych olsztyńskich czasów. Ale co się dziwić – wypad na Warmię co piątek w towarzystwie pomruków pana Wojtka Manna, powrót przy liście przebojów Niedźwieckiego, a jak się uwinęliśmy to i kawałek audycji Kuby Strzyczkowskiego zaliczaliśmy. Przy wylocie z Olsztyna obowiązkowy przystanek w knajpce Przystań. Pyszny rosół, pierogi z kaczką, genialne ryby. Jacy my wolni wtedy się czuliśmy i to pomimo tego, że pracowaliśmy jak dzikie osły łapiąc wszystko co się dało. Całe szczęście, że pracowałam do samego końca pierwszej ciąży. Pamiętam, jak pielęgniarki ze studiów pomostowych zakładały się, czy zacznę rodzić na zajęciach, czy też nie.
Niedawno Marcin zastanawiał się głośno – może jak Gucio pójdzie do przedszkola, to pomyślimy o jakimś etacie dla ciebie żono? Ledwo trzy razy mrugnął powiekami sprostował – nie, na całym to nie wytrzymasz, więc może pół? A ja i pół nie wytrzymam, jeśli miałabym codziennie robić to samo. Najchętniej wróciłabym na uczelnię, ale żeby to było sensowne powinnam najpierw dokończyć doktorat. Ba, najlepiej mieć habilitację, bo ja szefa żadnego nad sobą chyba bym nie zniosła. Mój poprzedni i jedyny do tej pory przełożony był bardzo specyficzny i łączył nas układ „mistrz i uczennica”. Do dziś jesteśmy w kontakcie, potrafi mnie raz nazwać apodyktyczną głupią gęsią, drugi raz PRAWIE ideałem kobiety, rozumiemy się w pół słowa i jest najlepszym wsparciem pediatrycznym na telefon, jakie można mieć. Umawiamy się na tiramisu od dwóch lat i ciągle spotkania nie możemy sfinalizować.
Kiedyś, gdy męczyłam go przez telefon kolejnym napadem matczynej paniki, całkiem słusznie zauważył, że kobieta byłaby najspokojniejsza mając dziecko z pediatrą. No i muszę przyznać, że COŚ w tym jest, chociaż mieć gromadkę dzieci z ratownikiem medycznym też jest całkiem git. Pobiega ze stetoskopem od dziecka do dziecka, osłucha, pomaca i orzeknie – panikujesz!
No i w ten jakże płynny sposób przechodzimy do Marcina. Stuknęła nam w poniedziałek dziewiąta rocznica ślubu. Te dziewięć lat nie było oczywiście niekończącym się pasmem sukcesów osobistych i zawodowych. Było raz pod górkę, raz z górki. Ale uważam, że czworo dzieci i ciągle nie uduszona poduszką żona, to całkiem przyzwoity wynik.
Przeglądaliśmy nasze zdjęcia ślubne i główny wniosek jaki wyciągnęłam był następujący – lepiej byłoby, gdybym przymierzając moją zamówioną przez internet sukienkę ślubną miała lustro obejmujące całą sylwetkę. Ale takowego lustra nie miałam, pozostaje więc iść w zaparte i udawać, że TAK DOKŁADNIE MIAŁO BYĆ 🙂
Ala
P.S. Sobota, godzina 14:20. Mój mąż jest ciągle w pracy. Mieliśmy wreszcie zjeść wspólny obiad. Dzieci głodne, pytają gdzie tata. Nie, mi jednak nie jest duszno, zaczyna we mnie wzbierać dzika furia. Uważam, że polskie prawo pracy nie nadąża za współczesnymi realiami.