Prawdziwy hot-dog
Uwaga, dla wszystkich NIE CIERPIĘ DZIECI – będzie nudno. Nasza progenitura jakoś tak dba ostatnio, żebyśmy sporo śmiechu z nimi mieli. Uwielbiam słuchać ich wywodów na tematy wszelakie, ich sprzeczek, tego jak jedno drugiemu świat objaśnia. Jak podłapują od nas różne powiedzonka i pojęcia, których znaczenia nie zapamiętują, a bardzo chętnie w przeróżnych sytuacjach ich używają. Uwielbiam oglądać świat z ich perspektywy, słuchać jak analizują i łączą fakty. Dobrze jest też sobie przypomnieć, że żeby zrobić dziecku frajdę wcale nie trzeba wydawać blisko 2 tysiaków na basen ogrodowy, wystarczy dać 2,50 zeta, na ohydnego stacyjnego hot-doga.
Korzystając 2 tygodnie temu z obecności u nas Marcina mamy, skoczyliśmy ze starszą trójką na plac zabaw. W drodze powrotnej wjechaliśmy na stację, żeby zatankować. Marcin leje benzynę, ja siedzę z dzieciakami i słucham sprzeczki. Nagle Florka milknie i wpatrzona w idącego do samochodu i jedzącego bułę z kiełbaską kierowcę mówi półszeptem – łaaaaał prawdziwy hot-dog. Odwróciłam się wstrząśnięta tym, co usłyszałam i zobaczyłam rozmarzone dziewczęce oczy. Umarł we mnie dietetyk i miłośnik domowych burgerów, ożył normalny rodzic. Mówię do Marcina – sprawdź, czy mają trzy ciepłe kiełbachy, bo kupić te cholerne hot-dogi mogę, ale czekać na nie kwadransa nie zamierzam. No i pisk szczęścia dobiegł moich uszu, a zachwycona Florka planuje – napiszę dzisiaj w pamiętniku, że jadłam po raz pierwszy PRAWDZIWEGO NIEZDROWEGO hot-doga. To jeszcze tylko nie byłam w bibliotece i nie jadłam waty cukrowej!
Dziś z kolei znajomością świata, a raczej zaświatów błysnęła Jaśminka. Marcin zabrał dzieci do kościoła i po mszy udali się do naszego księdza, żeby papierowych formalności przed planowanym chrztem Gucia dopilnować. U księdza przyjął ich szafarz i do proboszcza zaprowadził. W drodze powrotnej Florka pyta – tato, a kim był ten pan u księdza? Na co Jaśminka szybciutko – to ty FLOLKA nie wiesz? To był PAN BÓG!
Ha, muszę też koniecznie pojechać i zobaczyć, wtedy pozostanie mi tylko jedno – uwierzyć.
Mój mąż rozpoczął urlop. Urlop od swojej pracy etatowej, bo od działalności robimy sobie wolne wyłącznie w 4 dni w roku – Nowy Rok, Niedziela Wielkanocna, Wigilia i pierwszy dzień Bożego Narodzenia. No i nie o tym chciałam, ale mi się nawiązało – nawet jak dzień przed ślubem jechaliśmy do Rowów (skoro już miałam powiedzieć to sakramentalne „tak”, bliskość morza była mi niezbędna), to wlekliśmy ze sobą ankiety jakiejś klientki. Bo znów było coś na szybko, albo z czymś byliśmy spóźnieni. I ja siedząc w tym pięknie ozdobionym pokoju dla nowożeńców, wklepywałam ankiety. Ani nad morze nie poszłam upewnić się co do życiowej decyzji, ani nie oddałam się różnorakim możliwościom relaksu i upiększania w spa hotelu Kormoran. Ta cholerna praca stała się nieodłącznym towarzyszem wszystkich ważnych momentów. Gdy zaczynał się poród Jaśminy, a niecałe dwa lata później Brunona, pamiętam jak stałam oparta o stół, kręciłam biodrami ósemki (a raczej nieskończoności), co by się główka dobrze wstawiała i nerwowo patrzyłam na stoper odliczając długość trwania skurczów i okresów pomiędzy nimi – Marcin nerwowo klikał na klawiaturze i mówił – jeszcze poczekaj, muszę skończyć tej klientce i rozpocząć następnej, bo OBIECAŁEM. No utłuc gnoja można i tyle.
Usiłowałam go też utłuc jak wrócił z Brukseli. Usiłowałam go zabić w czwartek, nie udało się – moja mam go chroniła. Korzystając z tego, że mamę mą do domu odwiózł w piątek – usiłowałam dokonać mordu w piątek. Wywinął się, albo mam niezborne ruchy. Rozwiedziemy się z powodu tego pieprzonego Minikowa. Wczoraj zawarliśmy słomiany pokój, bo jestem pod wpływem hormonów – wiadomo, seks po próbie zabicia męża jest najlepszy. O i znów mi się coś przypomniało. Przypomniało mi się, jak nasz ulubiony były przełożony pouczał w niewyszukany sposób Marcina – panie Marcinie, niech pan pamięta, że jak kobieta w nocy nie jęczy, to w dzień trzeszczy.
Utrzymując się w damsko-męskiej tematyce, muszę zaraz wygrzebać przytoczone w Twoim Stylu słowa Jerzego Pilcha (uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam). Mam – „Nie mieć żadnych ubocznych zamiarów wobec kobiety to jest wielka nieuprzejmość”.
No i jeszcze jeden piękny tekst został mi pod nos podsunięty w tym tygodniu – Portret Kobiecy Wisławy Szymborskiej:
Musi być do wyboru,
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło.
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby.
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare,
Czarne, wesołe, bez powodu pełne łez
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie.
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie po co ta śrubka i zbuduje most.
Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda.
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem,
własne pieniądze na podróż daleką i długą,
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej.
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską.
Skoro pojawiła się we wpisie Wisława Szymborska, to już moje myśli poleciały do Michała Rusinka, którego felietony ukazują się od niedawna w Twoim Stylu. No i jestem osłupiała – felietony są tak sztywne, że kij w dupie, to przy nich muślinowa firanka.
Ala