Rozbiłaś dzbanek!
Pamiętacie ten fragment z Matrixa?:
Moi synowie przekonali mnie o dwóch następujących rzeczach. Po pierwsze czas ma różne wymiary, a kobieta będąca matką, w sytuacjach podbramkowych potrafi się poruszać pomiędzy tymi wymiarami. Po drugie – to co potrafi Neo, potrafi każda matka. Ratowanie rodziny przed zagładą, to nasza codzienność.
A było to tak… W zeszły piątek Brunon pobudzony aromatem gotującego się obiadu poinformował mnie – mamo jestem głodny! Była godzina 14:30, do obiadu niecałe dwie godziny, postanowiłam zapchać go na szybko kanapką z szynką. Gucio pełzał sobie po podłodze, ja odwrócona do nich plecami zabrałam się za opróżnianie zmywarki i nagle usłyszałam pewien dźwięk. Był to jeden z kilku nielubianych przeze mnie dźwięków – dźwięk jaki wydaje z siebie zadławione dziecko. Wykonałam gwałtowny skręt tułowia, wybijając przy tym łokciem dzbanek od ekspresu z należnego mu w ekspresie miejsca. I od tego momentu czas zaczął płynąć jakby w zwolnionym tempie, zmysły uległy wyostrzeniu, normalnie słyszałam, jak nasze domowe roślinki transpirują. Dopadłam Brunona, który nie wydawał już żadnego dźwięku, a oczy miał jak przy chorobie Gravesa-Basedowa. Brunona srut przez kolano i walę go między łopatkami, a Gucio pełznie do roztrzaskanego w igły szklanego dzbanka. No i jak w tandetnym amerykańskim filmie, gdy już, już, ta mała łapka dosięgała do szklanych odłamków, usłyszałam pełen pretensji wrzask Brunka – mamooo, rozbiłaś dzbanek, wszystko powiem tacie… Strąciłam więc z kolana to niezbyt wdzięczne za uratowanie życia stworzonko i zdążyłam unieść to pełzające, uniemożliwiając mu bolesną konfrontację z rozkawałkowanym dzbankiem.
Po takich atrakcjach mogłabym natychmiast iść spać, jakby cała energia niezbędna do przeżycia doby ze mnie uchodziła. Odsapnęłam, posprzątałam i chwyciłam za telefon żeby niezbyt kulturalnie powiedzieć mężowi, co ja też myślę o jego aktualnym systemie pracy.
No właśnie, są dwie rzeczy, o które toczymy krwawe boje. Krwawe, to w sumie nadużycie, bo do utoczenia krwi nigdy nie doszło, ale… Ale są to zażarte walki wręcz. Taki nasz małżeński sport kontaktowy. Całkiem blisko mu do zapasów, chociaż gdybym to obejrzała, być może stwierdziłabym, że blisko temu do wrestlingu. Jestem na z góry przegranej pozycji, bo Marcin kiedyś trenował taekwondo i potrafi szybciutko mnie spacyfikować. Furia jest w fazie gwałtownego wzbierania, a tu szast prast, leżę grzeczniutko na podłodze i nawet zębami nie mogę go dosięgnąć. No i leżę tak albo do momentu napadu śmiechu, albo do płaczu, zależy pewnie od układu hormonów lub fazy księżyca. Marcin twierdzi, że do czasu zajścia w ciążę z Brunkiem byłam potworem w czasie trzeciej kwadry, a od czasu pojawienia się progenitury płci męskiej szaleństwo dopada mnie w nowiu 🙂
Uciekł mi wątek, więc szybciutko wracam – boje toczymy o bałagan w garażu i pracę etatową. Rozmowy na te tematy zwykle zaczynają się niewinnie, a potem wszystko się rozkręca. Odnośnie garażu słyszę zawsze – marzę o tym, żeby mieć takie pomieszczenie w domu, do którego nie będziesz wściubiać nosa. A jeśli chodzi o pracę, to wreszcie udało nam się osiągnąć porozumienie.
Ha, a dzisiejszy piątek jest niesprzyjający dla Marcina. Wrócił z pracy i mówi – słuchaj, dzisiaj wieczorem mecz! Zadowolony włożył piwo do lodówki i zaopatrzył się w chipsy. Po dwóch godzinach usłyszał w radiu, że mecz i owszem będzie, ale jutro. Stwierdził więc, że co tam mecz, zaczniemy sobie przy piwie (on) i chipsach (my) oglądać trzeci sezon Watahy. Po kilku minutach okazało się, że kolejna część Watahy wchodzi w HBO dopiero w mikołajki. Na to wszystko zadzwonił mechanik i powiedział, że zamówiony przez niego akumulator nie pasuje i musi zamienić go na inny. Nie ruszymy się stąd całą rodziną przez następny weekend.
Ala