Stoję sobie i wysycham
Pomału przechodzę na nowy rodzaj blogowania – wpadam tu raz w roku, żeby rozliczyć się z liczby spasteryzowanych w słoikach zapraw 🙂 Ciekawe czy tendencja się utrzyma, ale z roku na rok jestem w tym lepsza – swoich treści w sieci zostawiam śladowe ilości, a zapraw robię coraz pokaźniejszy arsenał – na pewno ponad 300 słoików napełniłam, zakręciłam i spasteryzowałam. Niedługo dogonię szwagierki, one to dopiero rozmach zaprawowy mają. Kiedyś, jak robiłam tylko owocowe przetwory, nie sądziłam, że to takie wciągające. Worków buraków, skrzyń pomidorów i ogórków, jabłek, śliwek, opróżnionych kobiałek, kilogramów cukru, butelek octu – nawet nie zliczę. Zaprawianie zahamowane zostało przez brak słoików. Zużyłam wszystkie po zaprawach zeszłorocznych, wszystkie dokupione i te zostawione przezornie po kupowanych w ciągu roku produktach. Ani jeden pusty słoiczek się nie uchował. Najwyraźniej nie lubię pustki, nawet tej w słoikach. Marcin stał się naszym rodzinnym mistrzem fermentacji. Przeróżne octy owocowe dojrzewają sobie w butelkach, a w wielkim glinianym naczyniu kisi się 10 kg kapusty.
Muszę zrobić sobie chwilę przerwy i zerknąć do ostatniego wpisu, gdzie ludzką mową przemawiałam.
Wróciłam po zerknięciu – w ostatnim wpisie podsumowywałam minione pół roku, więc w tym pozostanie mi streścić rok cały. Niesłychanie podobał mi się komentarz Pauliny na temat częstotliwości mojego blogowania – wpis u ciebie, to jak Boże Narodzenie. Podsumowanie w punkt – Boże Narodzenie za pasem i mój wpis mam nadzieję również. Po co komu jeden powód do świętowania, jak można mieć dwa? 🙂
Zastanawiam się nad tym przemilczanym blogowo rokiem i z radością przyznać muszę, że jakaś taka nuda u nas. Bez dramatów zdrowotnych o dziwo się obyło. Dzieciaki rosną, pyskują coraz wprawniej, rowerów i butów coraz większych potrzebują. My się starzejemy, koty się starzeją. Istna sielanka. Pojeździliśmy sobie tu i tam, poodwiedzaliśmy nowe miejsca i stare śmieci też. Fajnie było. Wreszcie czuję, że wyjazdy są nie tylko dla dzieci, ale również i dla nas. Najmłodsze dziecię nabrało już całkiem przyzwoitej wytrzymałości fizycznej. Potrafi przejść dziennie blisko 20 km i ani razu nie jęczeć – weeeź mnie na ręce! Warunek jest jeden – bliskość zbiornika wodnego, najlepiej tego z muszelkami i słoną wodą. Po górach Guciowi gorzej idzie, ale nie tylko jemu – my wszyscy w górach słabo wypadamy.
Już troje naszych dzieci siedzi w ławkach szkolnych, zakręcę i spasteryzuję kilka setek słoików, a do szkolniaków i Gustaw dołączy. Czas leci jak szalony. Żeby wesprzeć dzieci w panowaniu nad ich szkolnymi obowiązkami, kupiłam cienkopisy i przyporządkowałam każdemu inny kolor. Kolorami tymi robię kółka w kalendarzu przy datach sprawdzianów i zadań domowych. Dla mnie przeskok jest ogromny – dziewczyny w szkole ogarniałam bez problemów, ale jak Brunon dobił do nich, to bez rozrysowania sobie tego w kalendarzu byłoby ciężko. Ubawiona jestem tym, z jaką intensywnością uczę się niemieckich słówek. Lubię nawet te wyścigi – kto pierwszy wciągnie niemieckie rzeczowniki z rodzajnikami – ja, czy dziecko. Udziela się to też Guciowi, który oprotestował moje polecenie wyciągnięcia samochodu spod komody mówiąc – to nie jest żaden samochód, to jest przecież das Auto.
Ten stały rytm jakiego nabrało nasze życie czasem mi bokiem wychodzi. Pod koniec października stałam sobie przy desce do prasowania i marudziłam Marcinowi, że umieram z nudy i braku nowości, że za mało mi ludzi wokół. Potrzebuję zmienności, sezonowości. Odpoczęłam po kwietniowo-czerwcowym nawale zajęć, zaczęło mnie już nosić. W odpowiedzi na moje niedawne znudzenie Marcin rzucił propozycję zorganizowania konferencji z ratownictwa medycznego. Takiej małej, kameralnej. Najpierw obawialiśmy się, że nikt nie będzie chciał w grudniu przyjechać na konferencję i nie nazbieramy tych 30 osób. Potem nabijałam się, że Marcin będzie jedynym prelegentem. Ale okazało się, że konferencja zaczęła sprzedawać się zanim została dodana jako produkt do sklepu, a zainteresowanie i wsparcie osób z branży pozwoliło naszą małą konferencję przekształcić w całkiem duże wydarzenie. Zamiast planowanych 30 osób, będziemy gościć ponad 200. Zamiast w sali kinowej, konferencja będzie odbywała się w salach Uniwersytetu Merito. Liczba prelegentów spowodowała zamianę konferencji z jednodniowej na dwudniową. Patronaty honorowe i zacni goście sprawili, że zrobiło się poważnie i oficjalnie. Z jednej strony mamy tremę, a z drugiej nie możemy doczekać się piątku. Nigdy nie organizowaliśmy, ani nie prowadziliśmy konferencji hybrydowej. Pierwsze koty za płoty. Wszelkie niedoróbki trzeba nam wybaczyć, wiemy już, że za rok będzie druga edycja naszej konferencji, a potem oby kolejne. Ja bardzo się cieszę z pretekstu do zakupu czarnych szpilek z kulką na obcasie. Oczywiście nie podaruję sobie i wstawię plakat konferencji. Jestem dumna z Marcina – organizatora merytorycznego, a czy z siebie, jako organizatora logistycznego też będę zadowolona – okaże się po wydarzeniu.
Pochwaliłam się niczym rasowa samochwała, wróćmy więc do spraw przyziemnych i wyjaśnijmy przywołane w tytule postu – wysychanie. To nie ja stoję sobie i wysycham, wysychał sobie Brunon. Kilka razy po powrocie z basenu, wypakowując pływackie akcesoria syn wręczał mi dziwnie suchy ręcznik. Trochę się dziwiłam, ale nie drążyłam tematu bo – ręcznik z mikrofibry (może podsechł przez te kilka godzin, które spędza w szkole po basenie). A poza tym wiadomo – chłopak, krótkie włosy, czepek. Jakiejś dużej mokrości ręcznika nigdy się nie spodziewałam. Aż tu dnia pewnego Brunon zapewnia mnie, że nie ma sensu wypakowywać ręcznika, bo ręcznik jest całkowicie suchy. Zdziwiona poprosiłam żeby mi go pokazał. Ręcznik faktycznie był suchy i złożony w taki sam sposób, w jaki zawsze składam ręczniki po praniu. Wątpliwości już nie miałam – Brunon, czym ty się wycierasz po basenie? Brunon – Ja się nie wycieram, ja stoję sobie i wysycham.
Czas leci – okres wczesnego dzieciństwa u wszystkich naszych pociech uznaję zdecydowanie za zakończony. Dom po odchowaniu tej czwórki nadaje się do małego remontu. Rozwalona umywalka w łazience (do umywalki wielokrotnie był zrzucany ceramiczny kubek na szczotki do zębów), wielokrotnie wyrwana poręcz ze ściany (Jaśmina zamiast wchodzić po schodach uwieszała się na poręczy i wciągała do góry), wielokrotnie mocowane i znów wypadające maskownice (temperament po mamusi, umiejętność trzaskania drzwiami wysoce rozwinięta), pełno irytujących dziurek (ślady głównie po rzucanych klockach Duplo) i dziwnych smug na ścianach (miłość do prac plastycznych i niechęć do mycia rąk po posiłkach). Pamiętam, jak w zeszłym roku zajęłam się bardzo przyjemną sprawą, jaką jest wybór kolorów farb do ścian. I tak wertowałam sobie katalogi siedząc naprzeciwko schodów prowadzących na pięterko. W pewnym momencie z góry zaczął schodzić Gucio, sunąc ręką po ścianie zamiast po poręczy. Gucio schodził w celu pokazania mi rysunku, jaki wykonał znalezionymi u siostry suchymi pastelami. Jak wyglądała ściana po przejściu małego artysty możecie się domyśleć. Zamknęłam wtedy katalogi z farbami i odłożyłam sprawę remontu na rok. Mam nadzieję, że dzieci na tyle podrosły, iż remont nie będzie daremnym trudem.
Nie chwaliłam się jeszcze w jakich okolicznościach skręciłam kostkę we własnym ogródku. Wyszłam sobie wieczorem wyrzucić jakieś resztki do kompostownika – miska z resztkami w ręce, telefon przy uchu, wzrok błądzący gdzieś po koronach sosen. I nagle tracę stabilność, jedna noga ląduje w jakimś sporym dołku, którego nigdy w tym miejscu nie było. Dokuśtykałam sycząc do domu, okazało się że dołek jest dziełem Gustawa. Postanowił on wykopać dziurę, by złapać w nią jeżdżącego na rowerze Brunona, z którym był akurat w konflikcie. Rodzicielstwo jest oczywiście czymś cudownym, ale ta cudowność jest przeplatana walką o przeżycie we względnym zdrowiu fizycznym i psychicznym.
Wracając jeszcze do okresu letniego – ulało mi się. Miałam po dziurki w nosie tego przeciągającego się gorąca. Jestem zdecydowanie chłodolubna. Uwielbiam delikatny mróz szczypiący policzki, zapach dymu z kominów, szybko zapadającą ciemność. Bardzo czekałam na ten czas wypełniony wspólnym układaniem puzzli, kłótniami przy planszówkach i czytaniem książek blisko kominka. Koniec listopada wiąże się z dużą ilością zużywanego cynamonu i głową wypełnioną planami świątecznymi. Rozpoczął się radosny czas oczekiwania. Wiem, że jak dzieci urosną jeszcze bardziej, okres przedświąteczny nie będzie już tak ekscytujący.
Na koniec proszę wszystkich życzliwych o trzymanie kciuków w piątek i cieszę się bardzo, że z niektórymi czytelnikami będę miała okazję zobaczyć się na konferencji. Oby bezmikserowy czar nie prysł w realu 😉
P.S. Uwielbiam starocie, ogłaszam więc z dumą, że udało mi się zdobyć cały 11-tomowy Słownik języka polskiego pod redakcją W. Doroszewskiego. Około 60-letnie tomy powinny pojechać do introligatora, ale… Ale ja tak nie lubię spuszczać z oczu moich książek. Pilch twierdził, że jeżeli jakiegoś wyrazu nie znajdziesz w “Doroszewskim” to znaczy, że wyraz taki nie istnieje. Jaką miałam radochę zwiedzając bibliotekę na Zamku Czocha – mieli tam tylko 4 tomy SJPD, a ja mam wszystkie. Wyszło na wierzch moje zamiłowanie do kupowania książek seriami. Nigdy nie kupuję na próbę – jednego, czy dwóch tomów jakiejś serii. Kupuję całość lub nie kupuję w ogóle. Jeżeli seria mi nie leży – oddaję do biblioteki (oczywiście w całości). Takie podejście powoduje, że staram się nie kupować książkowych jednorazówek, celuję w takie pozycje, do których będzie się wracać. Na samą myśl, że kupię na przykład dziecku dwa tomy Harrego Pottera, a potem z tego wydawnictwa nie będę mogła dokupić reszty i nie będzie mogło to wszystko stać obok siebie na półce i tworzyć spójnej, estetycznej całości – na samą taką myśl przechodzą mnie ciary i włos się jeży. Stąd właśnie biorą się u nas ciężkie prezenty bożonarodzeniowe. Wybrałam w zeszłym roku dla Brunona książki o Albercie Albertsonie, tomów było 20 i oczywiście nie liczyłoby się, gdybym ich w komplecie nie kupiła. Książek też nie lubię pożyczać ani komuś, ani od kogoś – ot dziwoląg ze mnie. E-book przy papierowej książce wypada według mnie tak samo blado jak e-papieros przy prawdziwym papierosie, cukier wanilinowy przy waniliowym, mikser przy pałce i makutrze – startu nie ma.
Dobranoc
Ala