Survival ospowo-COVIDowy
Jestem, żyję, wszyscy żyjemy. Było ciężko i bardzo nerwowo. W czasie, gdy rozpętało się COVIDowe piekło, u nas rozpętało się piekło ospowe u młodszej trójki dzieci. I jak zwykle, gdy czemuś nie dowierzam, mam okazję tego doświadczać. Ospa jak to się ładnie mówi – z kontaktu rodzinnego, jest czymś koszmarnym. Nie mając z tym wcześniej doświadczeń mądrzyłam się – a tam, gadanie! Teraz to na piśmie odszczekuję – hau hau! Florencja, która ospę przechodziła jako pierwsza, w porównaniu z pozostałą trójką ospy wnet nie miała. U tych moich biedaków manifestacja skórna była tak potężna, że byłam pewna skoszarowania w szpitalu zakaźnym. Ale uff, udało się. Doświadczony pediatra i dobra rada – nie ma się co zastanawiać lećcie po gencjanę na spirytusie. I tak mała buteleczka za zawrotną kwotę 5 zł, opanowała wykwity skórne u naszych ospiaków. Walczymy jeszcze ze strupkami na plecach, ale nadkażeń bakteryjnych już się nie obawiam. Oby do września udało nam się zmyć ten fiolet ze skóry dzieci. Gencjana zostawiła też trwałe ślady w domu, jest tu i ówdzie na ścianach, na białych meblach u dziewcząt, na pościeli. Gencjanową odzież już zdążyłam wyrzucić. Marcin śmieje się i mówi – zobacz, jaką robotę mamy za sobą, następna ospa u wnuków dopiero będzie. I tym optymistycznym akcentem zakończmy ospowy temat.
Pozostańmy jednak ciągle w wirusowych tematach – SARS-CoV-2. Ja zakryłam sobie uszy i oczy – niczego nie chcę wiedzieć. Patrzę na wiosnę w naszym ogródku i całe to wirusowe zło wydaje się kompletnie nierzeczywiste. To postawa moja, natomiast Marcin… No mąż mój, to kompletne moje przeciwieństwo. Siedzi w temacie po uszy, szuka, czyta, analizuje, puszcza istotne informacje dalej, do ministerstwa wypisuje i widzę, jak go wszystko świerzbi. Mówi do mnie – gdyby dzieci były odrobinę starsze i nie miały poospowego dołka immunologicznego wróciłbym na dyżury. Za kilka dni patrzę, wyciągnął z torby ratowniczy mundurek i rozwiesił do wyprostowania – Alicja, ja powinienem tam być. Ja mu na to stek inwektyw syczę przez zęby. A potem wchodzę na instagramowe konto Wiśni i Szymona, patrzę na chłopaków i… I nie dość, że Marcinowi się nie dziwię, to jeszcze sama zaczynam mieć niesmak odnośnie swojej postawy. W dzień zastanawiam się, jakby to można było zorganizować, żeby dla rodziny było bezpiecznie, a gdy zapada noc stwierdzam – za żadne skarby mu nie pozwolę wrócić do karety. Tak czy siak, temat między nami buzuje.
A z tematów pozawirusowych to jeszcze jedna zmiana. Zakończyłam dobre dwa tygodnie temu urlop macierzyński, nabyłam SPSSa i bardziej zaangażowałam się w pracę. Bardzo podoba mi się ta odmiana, gdy mówię po obiedzie do Marcina – upiecz proszę ciasteczka owsiane dzieciom, ja mam opracowanie do skończenia. No i zostawiam tego mojego męża z poobiednim burdelem na stole i pod stołem, Guciem do przebrania i starszą trójką do opanowania. Biorę laptopa pod pachę i kręcąc mym coraz bardziej okazałym zadkiem udaję się na górę, by oddać się intelektualnym wysiłkom.
Jeszcze kilka słów na koniec o skoszarowaniu w domu. Nie wyobrażam sobie w naszym układzie rodzinnym mieszkania w bloku. Nie przeżyłabym tego z czwórką tak żywych dzieci, które wstają codziennie około 5:30. Nie przeżyliby tego sąsiedzi. A tak dzieci mają swój wybieg przed domem, sąsiedzi są tylko jedni i już chyba przywykli do rytmu okołodobowego naszych pociech. Chociaż zdarza się, że Gucio wydziera się o czwartej rano, bo nie dość sprawnie zmieniamy mu zasikaną pieluchę, a tu trach – światło zewnętrzne przed domem sąsiadów się włącza, podchodzę do okna – Wojtek się odpala. Oczywiście powie rano, że on nic nie słyszał i potrzeba nocnego dymka W OGÓLE z naszym krzykaczem nie jest związana, ot tak go naszło 🙂 Kochani Sąsiedzi, to minie, nie wiem jeszcze kiedy, ale minie. Na osłodę macie uwielbienie naszych dzieci 🙂
Rozpisałam dyżury kuchenne. Dziecko które ma dyżur, przygotowuje do śniadania wszystko poza ciepłymi napojami, a pozostała dwójka w tym czasie zdejmuje pranie z suszarki. Wołają nas na śniadanie około 6:10. Przed południem uprawiamy edukację domową, a potem dzieci pędzą na dwór. Popołudnia to głównie klocki Lego, gry planszowe i wszelkiej maści zajęcia plastyczne. I pieczemy. Pieczemy, pieczemy, pieczemy.
Tęsknimy za rodziną, dzieci za przedszkolem. Nie mam wątpliwości, że w tym roku szkolnym do przedszkola nie wrócą. W ogóle to takie przygnębiające, gdy dzieci pytają – a czy pojedziemy na te dobre lody do Bydgoszczy? A Marcin twardo – w tym roku nie. A pojedziemy nad morze w wakacje? I znów – w tym roku nie. Marcin szacuje szczyt zachorowań w Polsce na sierpień, do tej pory sprawdza się wszystko, o czym mówił.
Florka fajnie podsumowała zmieniony rytm dnia, mówi – mamo a my teraz trochę jak w tej piosence żyjemy – Tylko pić, jeść, spać, jak Tamagotchi…
No to uciekam, dzieci będą jadły drugie śniadanie na dworze, a my będziemy pić kawę z pianką między sosnami.
Ala
Tęsknię,zaklinam rzeczywistość,czekam końca tych paskudnych czasów…Piękne zdjęcia!