Syndrom “Super Star”
Wielkanoc minęła, majówka za pasem. Patrzę w kalendarz i usiłuję zaplanować przyszłotygodniowe menu – jej jak mi się nie chce. Wolę przeczesywać trawnik w poszukiwaniu żab i jaszczurek zwinek, planować zakup kwiatów na zewnętrzne parapety.
Obiecałam sobie i rodzinie, że minione świeżo święta były ostatnimi z taką napinką kulinarną i stresem, który zwłaszcza dzieciom zafundowałam. Czy upieczenie żelaznego zestawu sześciu ciast jest warte łez dzieci umykających spod rozpędzonych maminych nóg? Czy ten kulinarny młynek, w który sama się pakuję wymaże z pamięci dzieci mój przedświąteczny rozdarty pysk – wyyyjść, nie mam czasu, nie zawracać mi głowy, idźcie do taty. Odpowiedź jest oczywista.
Usiłując sprostać wymaganiom stawianym gosposiom z początku minionego wieku, zatracam to, co w przygotowaniach przedświątecznych najważniejsze – wspólnota i radość. Obuchem w łeb walnęła mnie Florka. Przytulam ją przed snem w Wielką Sobotę i pytam o przyczyny smutnej minki – mamo, bo ja się martwię; – a czym się martwisz dziecko? – martwię się, czy nam Wielkanoc się uda. – to znaczy? – martwię się mamo, czy ty będziesz choć troszkę szczęśliwa i czy zdążysz zrobić wszystko co chciałaś.
No więc koniec, koniec z tym cholernym “muszę”. Nie będę padała na pysk po przygotowaniach świątecznych, nie będę kiwała się przy stole z myślą – położyć się i wyprostować nogi. Posłucham wreszcie najbliższych i będę szykowała wraz z dziećmi święta przestrzegając jednej zasady – co zdążymy zrobić, to będzie, a czego nie zdążymy, tego oczywiście nie będzie lub dorobimy sobie później.
Wielkanoc spędzona z dala od pracy i przymusu gotowania pokazała dotkliwie, jak szaleńcze tempo życia mamy na co dzień. Ja w zwykły dzień roku zachowuję się jak jakiś cyborg, pewnie dlatego ogarniam gromadkę dzieci, zawsze mam ugotowane, upieczone, posprzątane, wyprane i o zgrozo wyprasowane. Do tego nie ma dnia, żebym do pracy zarobkowej choć na chwilę nie usiadła. A jest to wszystko kosztem wspólnych zabaw, pogaduszek w łóżku, wspólnego czytania.
Pewnie wydam się wszystkim jakimś dziwolągiem, ale uwielbiam układ świąteczny – do nikogo nie jedziemy, nikogo nie zapraszamy. Och wiem, jakie to karygodne, jakie sprzeczne z istotą świąt. Mam w nosie tę rodzinno-towarzyską poprawność. Po to zapieprzam przed świętami z jęzorem do pasa, żeby potem móc poświęcić dwa dni dzieciom i mężowi. I niczego nie musieć, nie skakać między stołem, zmywarką i lodówką, nie ubierać się w niewygodne stroje oficjalne. Chłonęłam w tę Wielkanoc nasze wspólne chwile. Nieśpieszne śniadanie, wspólne budowanie z Lego pomiędzy okruszkami babki i mazurka. Ucieranie wraz z dziećmi sernika w świąteczne popołudnie, czytanie na tarasie książeczek, które przyniósł wielkanocny zając. Wspólne oglądanie filmów przyrodniczych i Psiego Patrolu, spacerowanie po suchym jak pieprz lesie. Babskie pogaduchy w łóżku z dziewczynami, podsłuchiwanie tych męskich dochodzących z pokoju Brunona. Chciałabym, żeby takich dni było więcej.
Schodząc nieco z tematów świątecznych i klimatu – jestem najgorszą matką na świecie, obwieszczam iż nasz paskudny kot zeżarł Jaśmince drugiego chomika. A w sumie to nie zeżarł, ale zabił, a potem nie wiedział co zrobić i całego wylizał dewiant jeden. Ma teraz surową karę i dostaje najpodlejsze kocie żarcie z puszki, jakie tylko uda nam się kupić.
Ha, no i Brunon. To, że Brunon śpi sobie w swoim łóżku, a nie w szpitalnym, to jakiś cud. Najpierw przywalił głową w krawędź ramy od łóżka. Następnie bawiąc się z siostrami w berka biegł i uderzył z pełnym impetem w drzewo. No i wystarczyły dwa kolejne dni, żeby do moich uszu dotarł odgłos dziecka spadającego ze schodów. Ta cisza trwająca chwilę po urazie to istny koszmar. Chwila, która wydaje się wiecznością. Wszystko dzieje się wtedy jak w zwolnionym tempie – rzucam to co mam w rękach i zanim dobiegnę na miejsce zdarzenia zaklinam rzeczywistość – proszę niech on płacze, proszę niech on płacze. No i ten cudowny, upragniony wrzask wstrząsający domem.
Ja naprawdę czasami padam w łóżku martwym trupem i rano nie umiem powiedzieć ile razy karmiłam Gucia w nocy. Szacuję to po liczbie zużytych pampersów walających się po podłodze.
No, tym razem udał mi się wpis z kategorii “bez lukru”. Na koniec kilka zdjęć śpiącej w tej chwili progenitury:
Ala