Tag: wiosna

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła Oj, naprawdę dochodzę do zacnej częstotliwości blogowania – jeden wpis na pół roku! Powinnam się trochę pokrygować, jak zwykłam to czynić po dłuższej przerwie – ale mnie tu długo nie było, ale zleciało, jak z bicza, czy czegoś tam 

Sto jajek i pięćdziesiąt bratków

Sto jajek i pięćdziesiąt bratków

Sto jajek i pięćdziesiąt bratków Przygotowania do Wielkanocy idą całą parą. Dom wylizany na tyle, na ile jest to możliwe przy czwórce dzieci, kocie i mężu. Pasztet upieczony, galaretka z kurczaka stężała, ćwikła z chrzanem przywieziona. Na parapetach i przed domem bratki. W tym roku 

Survival ospowo-COVIDowy

Survival ospowo-COVIDowy

Survival ospowo-COVIDowy

Jestem, żyję, wszyscy żyjemy. Było ciężko i bardzo nerwowo. W czasie, gdy rozpętało się COVIDowe piekło, u nas rozpętało się piekło ospowe u młodszej trójki dzieci. I jak zwykle, gdy czemuś nie dowierzam, mam okazję tego doświadczać. Ospa jak to się ładnie mówi – z kontaktu rodzinnego, jest czymś koszmarnym. Nie mając z tym wcześniej doświadczeń mądrzyłam się – a tam, gadanie! Teraz to na piśmie odszczekuję – hau hau! Florencja, która ospę przechodziła jako pierwsza, w porównaniu z pozostałą trójką ospy wnet nie miała. U tych moich biedaków manifestacja skórna była tak potężna, że byłam pewna skoszarowania w szpitalu zakaźnym. Ale uff, udało się. Doświadczony pediatra i dobra rada – nie ma się co zastanawiać lećcie po gencjanę na spirytusie. I tak mała buteleczka za zawrotną kwotę 5 zł, opanowała wykwity skórne u naszych ospiaków. Walczymy jeszcze ze strupkami na plecach, ale nadkażeń bakteryjnych już się nie obawiam. Oby do września udało nam się zmyć ten fiolet ze skóry dzieci. Gencjana zostawiła też trwałe ślady w domu, jest tu i ówdzie na ścianach, na białych meblach u dziewcząt, na pościeli. Gencjanową odzież już zdążyłam wyrzucić. Marcin śmieje się i mówi – zobacz, jaką robotę mamy za sobą, następna ospa u wnuków dopiero będzie. I tym optymistycznym akcentem zakończmy ospowy temat.

Pozostańmy jednak ciągle w wirusowych tematach – SARS-CoV-2. Ja zakryłam sobie uszy i oczy – niczego nie chcę wiedzieć. Patrzę na wiosnę w naszym ogródku i całe to wirusowe zło wydaje się kompletnie nierzeczywiste. To postawa moja, natomiast Marcin… No mąż mój, to kompletne moje przeciwieństwo. Siedzi w temacie po uszy, szuka, czyta, analizuje, puszcza istotne informacje dalej, do ministerstwa wypisuje i widzę, jak go wszystko świerzbi. Mówi do mnie – gdyby dzieci były odrobinę starsze i nie miały poospowego dołka immunologicznego wróciłbym na dyżury. Za kilka dni patrzę, wyciągnął z torby ratowniczy mundurek i rozwiesił do wyprostowania – Alicja, ja powinienem tam być. Ja mu na to stek inwektyw syczę przez zęby. A potem wchodzę na instagramowe konto Wiśni i Szymona, patrzę na chłopaków i… I nie dość, że Marcinowi się nie dziwię, to jeszcze sama zaczynam mieć niesmak odnośnie swojej postawy. W dzień zastanawiam się, jakby to można było zorganizować, żeby dla rodziny było bezpiecznie, a gdy zapada noc stwierdzam – za żadne skarby mu nie pozwolę wrócić do karety. Tak czy siak, temat między nami buzuje.

A z tematów pozawirusowych to jeszcze jedna zmiana. Zakończyłam dobre dwa tygodnie temu urlop macierzyński, nabyłam SPSSa i bardziej zaangażowałam się w pracę. Bardzo podoba mi się ta odmiana, gdy mówię po obiedzie do Marcina – upiecz proszę ciasteczka owsiane dzieciom, ja mam opracowanie do skończenia. No i zostawiam tego mojego męża z poobiednim burdelem na stole i pod stołem, Guciem do przebrania i starszą trójką do opanowania. Biorę laptopa pod pachę i kręcąc mym coraz bardziej okazałym zadkiem udaję się na górę, by oddać się intelektualnym wysiłkom.

Jeszcze kilka słów na koniec o skoszarowaniu w domu. Nie wyobrażam sobie w naszym układzie rodzinnym mieszkania w bloku. Nie przeżyłabym tego z czwórką tak żywych dzieci, które wstają codziennie około 5:30. Nie przeżyliby tego sąsiedzi. A tak dzieci mają swój wybieg przed domem, sąsiedzi są tylko jedni i już chyba przywykli do rytmu okołodobowego naszych pociech. Chociaż zdarza się, że Gucio wydziera się o czwartej rano, bo nie dość sprawnie zmieniamy mu zasikaną pieluchę, a tu trach – światło zewnętrzne przed domem sąsiadów się włącza, podchodzę do okna – Wojtek się odpala. Oczywiście powie rano, że on nic nie słyszał i potrzeba nocnego dymka W OGÓLE z naszym krzykaczem nie jest związana, ot tak go naszło 🙂 Kochani Sąsiedzi, to minie, nie wiem jeszcze kiedy, ale minie. Na osłodę macie uwielbienie naszych dzieci 🙂

Rozpisałam dyżury kuchenne. Dziecko które ma dyżur, przygotowuje do śniadania wszystko poza ciepłymi napojami, a pozostała dwójka w tym czasie zdejmuje pranie z suszarki. Wołają nas na śniadanie około 6:10. Przed południem uprawiamy edukację domową, a potem dzieci pędzą na dwór. Popołudnia to głównie klocki Lego, gry planszowe i wszelkiej maści zajęcia plastyczne. I pieczemy. Pieczemy, pieczemy, pieczemy. 

Tęsknimy za rodziną, dzieci za przedszkolem. Nie mam wątpliwości, że w tym roku szkolnym do przedszkola nie wrócą. W ogóle to takie przygnębiające, gdy dzieci pytają – a czy pojedziemy na te dobre lody do Bydgoszczy? A Marcin twardo – w tym roku nie. A pojedziemy nad morze w wakacje? I znów – w tym roku nie. Marcin szacuje szczyt zachorowań w Polsce na sierpień, do tej pory sprawdza się wszystko, o czym mówił.

Florka fajnie podsumowała zmieniony rytm dnia, mówi – mamo a my teraz trochę jak w tej piosence żyjemy – Tylko pić, jeść, spać, jak Tamagotchi…

No to uciekam, dzieci będą jadły drugie śniadanie na dworze, a my będziemy pić kawę z pianką między sosnami.

Ala

 

My w wydaniu saute – dokumentalna fotografia rodzinna

My w wydaniu saute – dokumentalna fotografia rodzinna

My w wydaniu saute – dokumentalna fotografia rodzinna Tan tydzień kończy się wprawdzie Dniem Matki, ale mi wzruszenia związane z tym świętem towarzyszą od środy. Bo właśnie w środę miałam okazję przeżywać Dzień Mamy w przedszkolu, grupa Florki przygotowała piękne przedstawienie. W czwartek oglądałam występy 

Syndrom „Super Star”

Syndrom „Super Star”

Syndrom „Super Star” Wielkanoc minęła, majówka za pasem. Patrzę w kalendarz i usiłuję zaplanować przyszłotygodniowe menu – jej jak mi się nie chce. Wolę przeczesywać trawnik w poszukiwaniu żab i jaszczurek zwinek, planować zakup kwiatów na zewnętrzne parapety. Obiecałam sobie i rodzinie, że minione świeżo 

GG – Gustaw i głód

GG – Gustaw i głód

GG – Gustaw i głód

No to jesteśmy w domu od ponad tygodnia. Gucio jest najbardziej punktualnym z naszych dzieci. Gdy tylko minęła północ i nastał 15 marca oszacowany przez lekarza jako dzień porodu, syn postanowił opuścić zacisze maminego brzucha.

Aż trudno mi uwierzyć, że wreszcie skończyło się to trwające wnet kwartał napięcie. To wykańczające – rodzę/nie rodzę? To oczekiwanie, jak tym razem wszystko przebiegnie – zdążę do szpitala, czy urodzę w domu/samochodzie? Będzie któraś z mam na miejscu, czy przy dzieciach wszystko się rozegra? Dzieci będą zdrowe, czy z noworodkiem wrócimy w sam środek infekcyjnego szaleństwa? Jak sobie to odtworzę, natychmiast mam ochotę iść spać.

Co wiem o porodzie, po czwartym porodzie? Wiem, że nic nie wiem. Wiem, że żaden poród nie jest kalką poprzednich i każdy zaskakuje w inny sposób. Kiedyś słysząc, że kobietę obudził płacz świeżo narodzonego dziecka, pukałam się w głowę. Teraz z tym pukaniem jestem znacznie ostrożniejsza i twierdzę, że wszystko jest możliwe.

Skoro kładłam się spać o 23:00 i nic nie wskazywało na rozpoczęcie akcji porodowej, a obudziłam się po dwóch godzinach ze skurczami co 5 minut – spokorniałam i wszelkie scenariusze porodowe stały się dla mnie prawdopodobne.

Na szczęście i tym razem wszystko przebiegło bez komplikacji. Do szpitala dotarliśmy na czas. Poród przebiegł w intymnej atmosferze, a personel był obecny dopiero przy finałowych 20 minutach. W sumie, to wystarczała mi w pełni świadomość ich obecności za ścianą. Mogłam spokojnie urodzić tylko w towarzystwie Marcina.

Gucio (podobnie jak reszta dzieci w tym okresie) ma alergię pokarmową. Jestem więc na cudownej diecie bez wszystkiego. Bez zbóż zawierających gluten i tych bezglutenowych też, bez jajek, bez nabiału, kakao, soi, orzechów. Schudnę więc znów 25 kg, potem utyję 30, wszystko już przerabiałam.

Przy Brunonie strasznie się denerwowałam i szarpałam z ta alergią, bo była najbardziej rozległa. Teraz przy Gustawie jestem absolutnie spokojna. Ze stoickim spokojem wcinam rano rukolę z pomidorami i jakąś wędliną. Zapijam to dwoma kubkami kawy. Potem przez cały dzień podjadam jarzyny, z ostrożna owoce, ohydne galaretki Wawel lub jakieś żelki. Wieczór spędzam przy śledziach Lisnera i chipsach. Bleee, bleee, bleee, ale jeszcze jakieś 7 miesięcy i to minie. No i macie prawdę żywieniową o dietetyku i blogerce kulinarnej. Przygotowywanie dwóch wersji obiadów przy czwórce dzieci mnie przerasta. Na obiad zjadam po prostu to, co jest dla mnie dozwolone. Oby do jesieni.

Nasze życie po powrocie ze szpitala toczy się starym tokiem. Dzieci wstają o 5:30 (niezmiernie cieszę się na zmianę czasu, bo to jedyny dzień w roku, kiedy to szanowna progenitura wyskoczy z łóżek w okolicy 6:30). Dziewczyny są przeziębione i nie chodzą do przedszkola. Ja poruszam się po domu truchtem, zderzam się czasem na zakrętach z mężem, który też ma dziwny obłęd w oku. Karmię, sprzątam, lulam, niuńkam, piorę, prasuję, myję, pielęgnuję. Negocjuję, konflikty rozwiązuję, przytulam, kurwami rzucam, ciasto w makutrze kręcę, a to wszystko z błąkającym się uśmiechem na ustach – przecież zawsze mogę wybiec z domu i NIGDY NIE WRÓCIĆ. Cudownie mieć alternatywę. Kilka dni temu obudziłam się w nocy i o 2:30 widzę wpatrzonych w nas Brunona i Jaśminę, którzy jednocześnie domagają się przytulenia. Przytomnieję nieco i spanikowana ruszam do Gucia, sprawdzić czy oddycha, bo nie domagał się jedzenia przez 6 godzin. A to wszystko po to, by o 5:30 zobaczyć wchodzącą do sypialni Florkę, która mówi – mamo, tak strasznie chce mi się jabłka, mogę iść na dół i sobie przynieść?

Jutro Marcin wraca do pracy, a ja coś czuję że będę go szczerze nienawidzić za to, że on do tejże pracy wychodzi. Kiedyś i ja tego luksusu doczekam. A tymczasem jest jak jest, będzie jak będzie. Tylko niech dzieci nie chorują, wtedy ogarnę to całe stadko i zachowam względne zdrowie psychiczne.

Czekam z utęsknieniem na połowę kwietnia, kiedy to jestem umówiona z kuzynką na dokumentalną sesję fotograficzną „Dzień z życia”. Umawiam się z Paulą na tę sesję od drugiego porodu, aż wreszcie przy czwórce dzieci spróbujemy sprawę sfinalizować. Dziewczyny wstają codziennie i pytają czy to dziś przyjedzie ciocia. A potem wysłuchuje jęków pod tytułem – dlaczego jeszcze trzeba tyle czekać? Niesłychanie cieszę się na ten wspólny czas, mam dużą potrzebę posiadania kobiet wokół siebie. Jeśli jesteście ciekawi na czym polega dokumentalna fotografia rodzinna, zapraszam tu.

Poza tym, że mam duży głód życia zewnętrznego, to dobrze mi w tym miejscu, w którym teraz jestem. W życiu nie chciałabym być znowu matką pierwszego dziecka. Byłam wtedy napięta jak guma w gaciach. Nie chciałabym też mieć znów 25 lat, z tym całym „powinnam”, które mnie wypełniało. Nabrałam wreszcie luzu, bardziej siebie lubię i wreszcie nie mam potrzeby spełniania oczekiwań świata zewnętrznego.

nasze dzieci

Ala