Wyposażenie trumienne, dwieście słoików i cholera
Uwaga szaleństwo – drugi post w tym roku! Lato śmignęło. Jesień wprawdzie jeszcze trwa, ale przetwórstwo warzywno-owocowe jakie urządziłam w domu sprawiło, że jej najpiękniejszej części (tej złotej i polskiej) prawie nie zauważyłam. Zima się skrada, znów upycham po garażowych zakamarkach prezenty świąteczne. A jaki komfort upychania mam w tym roku – wszystkie dzieci poza domem, mogę sobie swobodnie rano przyjmować kurierów, otwierać paczki i nikt mi noska w tajne sprawy rodziców nie wkłada. Chyba zacznę pomału to wszystko pakować. Po raz pierwszy uczynię to za dnia, i będę szeleścić papierem ile wlezie – w szkole i przedszkolu nie usłyszą. Czas jaki upływa pomiędzy kolejnymi postami najbardziej widzę wybierając zdjęcia do wpisu. Tym razem też będzie niezły rozstrzał – od zdjęć na plaży po fotkę w nausznikach.
Radość Florki z nauszników była tak duża, że przez dwa dni paradowała w nich w domu i poza domem 🙂
Marzenia podobnie jak krem do twarzy należy zmieniać zgodnie z potrzebami. Letnie i jesienne upychanie w słoiki dóbr owocowo-warzywnych sprawiło, że tak sobie marzę o kupnie kawałka ziemi ze starym siedliskiem. I żeby zabudowań gospodarczych było tam kilka, a wszystkie zabudowania podpiwniczone. Ależ ja bym mogła szaleć ze słoikami, nie marne dwieście, ale z sześćset miałabym gdzie schować. I ani jedne ogórki by mi się nie przekisiły. Stałoby sobie to wszystko w chłodzie i ciemności. A jaki wielki warzywnik mógłby mieć Marcin! I drzewa owocowe własne i krzewy i aż się w głowie kręci od możliwości, jakie takie miejsce daje. Marzenia na później trzeba odłożyć i spróbować przetrwać to co się wokół dzieje.
„(…) Tu kukły ludźmi się bawią,
tu igra z nami czas.
Tu wielkie młyny nas trawią
i pył zostaje z nas. (…)”
A. Osiecka „Jeżeli jest”
Z zapraw to ja naprawdę jestem w tym roku zadowolona. Wreszcie przestałam poruszać się po rewirach dżemowo-powidłowych. Poza dwunastoma rodzajami dżemów, powidłami i musem jabłkowym, popełniłam ogórki kiszone w wersji pasteryzowanej i nie pasteryzowanej, ogórki konserwowe kanapkowe, buraczki na dwa sposoby, dynię, sosy słodko-kwaśne, przeciery pomidorowe, brzoskwinie w syropie. Na pewno o czymś jeszcze zapomniałam. Mania słoikowa rozwija się wraz z zamykaniem kolejnych słojów. Wstawia się kolejne słoiki na regały i myśli – a może jeszcze dokupię skrzyneczkę tego, tamtego, a może jeszcze tak przyrządzę, a może siak. To nasze dwieście słoików to takie nic, dzieciaki otwierają kolejne w zawrotnym tempie, a ja tylko myślę – za mało czarnej porzeczki zrobiłam, za mało dżemów morelowych, agrestowych i tak dalej. Powidła śliwkowe w tym roku robiłam na cztery razy. Dzieci tak powidłami żyły, że ja myśląc o świątecznym pierniku, kocich oczkach i rogalikach, w październiku dosmażałam kolejne powidła bo bałam się że mi ich zbraknie. Marcinem zawładnęła mania octowa. Mamy w słojach i butelkach koło 15 litrów octu jabłkowego na różnym etapie dojrzewania.
Dobrze, z tytułowych dwustu słoików już się wytłumaczyłam. Teraz za to mroczne wyposażenie trumienne się zabiorę. Pierwsze miejsce za najlepszy tekst wakacyjny zdobył Brunon. Wybraliśmy się w któryś upalny dzień na wycieczkę na lawendowe pole. Pogoda jak dzwon, niebo bezchmurne, godziny okołopołudniowe. Zatrzymujemy się koło bankomatu, żeby wypłacić gotówkę. Marcin długim, sprężystym krokiem podąża w stronę bankomatu. Brunon trochę zamyślony wpatruje się w niego i nagle pyta półgłosem – Mamoooo, a co włożymy tacie do trumny?
Przy naszych dzieciach można albo pęknąć ze złości, albo umrzeć ze śmiechu. Na wycieczkę jechała z nami moja mama, jak się docuciliśmy po Brunka pytaniu i odzyskaliśmy płynność mowy zaczęło się wyliczanie – co komu i dlaczego do trumny by się włożyło.
Podsumowując inne przyziemne wakacyjne rzeczy – grą planszową wakacji został młynek, dżem morelowy zdetronizował ten z czarnej porzeczki, lody śmietankowe królują po raz kolejny, niezmiennie ulubionym kierunkiem wakacyjnym jest morze. Tegorocznym przebojem obiadowym były kluski kładzione z twarogiem i owocami, które wyparły z pierwszego miejsca fasolkę szparagową po grecku. A jeśli chodzi o muzykę, to dla dzieci nie istniał nikt poza Sanah, płyty zdarte i dziecięce gardła też. Nawet mi się udzieliło, jak Marcin wyciąga mnie na konopnego skręta, w głowie odtwarza mi się – „Ta kolońska i szlugi/ Z Tobą lipiec był długi (…)”
Czytałam niedawno wywiad rzekę z Markiem Dyjakiem „Marek Dyjak. Polizany przez Boga”. Tego rodzaju książki dają mi poczucie, że czytanie fikcji literackiej to strata czasu. Prawdziwy człowiek jest zawsze ciekawszy.
No i z tytułu postu zostaje nam jeszcze – cholera. Jest Pani taką cholerą, że nie sposób Pani nie kochać! Niektórzy mężczyźni po 60-tce nabywają biegłości w nazywaniu swoich uczuć. Fajnie to usłyszeć, a nie tylko domyślać się przez lata. Uwielbiam być kochaną!